JANUSZ OSTROWSKI
Polityka – śmiertelna choroba przenoszona drogą partyjną. Występuje zwłaszcza podczas kampanii wyborczych. Objawia się znaczącym wzrostem afer, przekrętów i korupcji. Podłoże nieznane. Atakuje osobniki niezależnie od płci i wieku. Szczególnie podatni są członkowie ugrupowań będących u władzy. Chorych z pierwszymi objawami należy bezwzględnie izolować. Ozdrowieńczy może być długoletni pobyt w odosobnieniu i ścisła kwarantanna podejrzanych o zachorowanie. Rokowania niepomyślne. Tendencje do nawrotów. Może pozostawać w uśpieniu (cykl 4-letni), po czym wybucha ze zdwojoną siłą. Towarzysz Szmaciak to było małe piwo.
Zacznę od „góry”, a następnie wyląduję na „dole”. Pamiętacie towarzysza Siwaka? Młode pokolenie urodzone i wychowane w III RP pewnie go nie kojarzy. A szkoda. W czasach PRL był to wzorzec członka partii i obywatela socjalistycznego państwa. Taki typ idealny, w którego genotypie zawarły się wszystkie najlepsze cechy rozwojowe towarzyszy i towarzyszek. Mógł on równie dobrze stanowić przedmiot artystycznych uniesień jak również polityczno-obywatelski ideał, który spędzał sen z powiek różnej maści agentom imperialistycznych państw, w tym CIA: nieprzekupny, bez reszty oddany towarzyszom i towarzyszkom, sprawny fizycznie, bijący rekordy w pracy. Wspinający się po szczeblach zawodowej kariery – od robotnika do członka KC, a nawet wyżej. Postrach opozycji. Był na ustach i piórach: śpiewano o nim piosenki, pisano poematy, robiono filmy. Rzeźbili go rzeźbiarze, malowali malarze. Jego wizerunki można znaleźć było na fasadach budynków użyteczności publicznej (w szaletach? Nie pamiętam).
Jest ponoć gdzieś w Polsce muzeum tamtej epoki. Spokojnie, proszę pozostać na miejscach. Drogi Czytelniku, nie musisz biec do biura podróży, wystawiać swoje nerwy na nieuczciwego Turka czy innego organizatora wycieczek. Wystarczy rozejrzeć się dookoła, by natrafić na żywe skamienieliny lub raczej KUPA-liny minionych czasów. Trzeba się mieć jednak na baczności. Z opisów tego gatunku wynika, że nie był to samotnik. Przeciwnie! Towarzyszyło mu większe lub mniejsze stado. A że wzrok ludzki nie jest najdoskonalszym ze zmysłów, trzeba wesprzeć go koniecznie choćby powonieniem. I wówczas to, co swojskie, znajome odkryje swą prawdziwą naturę.
Miał on ponoć moc przeogromną, niczym bazyliszek czy inna mityczna syrena. Zwodził, mieszał rozum, odbierał zmysły. Mówi się, że zamieniał w milczącą skałę. Dla jednych – monstrum, którym straszono nie tylko dzieci, dla innych bohater, osobowość i fizjologia, których chęć posiadania była porównywalna ze zdobyciem papieru toaletowego czy innego dobra rzadkiego. Jego zniknięcie datuje się – i tu są spory – są tacy, którzy to zniknięcie datują na lato ‘80 roku, inni przeciwnie, wskazują na czerwiec ‘89. Zasadniczo występował w Polsce centralnej, pisze się nawet, że zamieszkiwał wyłącznie miasta wojewódzkie i stolicę. Była jednak odmiana lokalna. Bardziej przystosowana do życia na prowincji, pośród ludu pracującego miast i wsi. Nazywano go „przewodnikiem”: wszystko przezeń przechodziło i dobrze łączył górę z dołem. Wszechstronnie obdarzony przez naturę. Można mu było powierzyć każde stanowisko, urząd czy miejsce pracy: budował, nauczał, zarządzał. Wypiekał chleb, naprawiał traktory... Była też odmiana trzecia, ale nic na jej temat szczególnego nie wiadomo. Ponoć używany do zadań specjalnych, typ doskonale się maskujący, przeźroczysty prawie, wszechobecny. Zjawiał się zawsze tam, gdzie go się nie spodziewano. Wypatrywano tam, gdzie nigdy go nie było. Bezgłośny, samotny, na wysuniętej palcówce – wzrok nieruchomy, wytężony słuch. Mógłby być koszem na odpadki, znakiem drogowym czy kochanką.
Informacje w mediach były lakoniczne i sprzeczne: „Prace remontowe w piwnicach miejskiego ratusza, że coś tam odkryto. Nagłe zniknięcie burmistrza miasta…”. Bardziej niż pewne. Ludzie gadają, że odkrycia w piwnicach i zniknięcie burmistrza coś łączy. Są tacy, co powiadają, że w pobliskim mieście zniknęła cała ulica… Ktoś mówił o prezentach, jakiejś zagranicznej delegacji, przejściu podziemnym z ratusza na Wielką Żuławę. To może być to.
Atakuje znienacka, z zaskoczenia. Prawie bezszelestnie. Ponoć ofiara się nie broni. Nawet podobno sama ofiara zachęca do ataku. Następnego dnia koło północy wokół ratuszowej wieży widziano jakąś postać. Oficjalne czynniki zaprzeczają. Mówi się, że plotki takie rozpowszechnia miejscowy alkoholik. Więc pewnie zwid. W mieście wyczuwa się narastającą atmosferę niepokoju, mówi się o ruchawkach na ulicach. Odnotowano braki w zaopatrzeniu w podstawowe artykuły. Całe szczęście, że to okres wakacji. Dzieci na razie pozostają pod czujną opieką rodziców. Ponoć miasto opuszczają letnicy. Zawieszono rejsy statku spacerowego po Jezioraku. Rajcy na ostatniej sesji proponowali nawet powołanie specjalnego sztabu antykryzysowego. Miasto bez burmistrza może stać się łatwym celem ataku. Pracownicy służb miejskich informowali ponoć o awarii, skutkiem której w okolicach ratusza dało się wyczuć zapach nie z tej ziemi. Towarzysz Albin. Śledztwo prowadzone przez miejscową prokuraturę utknęło w martwym punkcie. Ponoć jest w drodze delegacja ekspertów ze stolicy. Informacje o tajemniczym zniknięciu dotarły do zachodnich agencji: CNN, NBC, Reuters… Relacje z Iraku zeszły na drugi plan. To może być to TO.
Wymowne jest milczenie Organizacji. Próby kontaktu, jak dotąd – kończyły się niepowodzeniem. Czyżbym pierwsze symptomy? Milczenie wobec mediów. Może być gorzej. Widziano czujki na rogatkach miasta. Nocą zauważono przemykające pod blokami domów grupki osobników. ORMO czy coś… Reaktywacja. W tym właśnie momencie dostrzegam związek – lato, sierpień 1980… Wyjątkową aktywność odnotowano w pobliżu Miejskiej Biblioteki Publicznej: światła palą się do białego rana. Pierwszy pracuje. Dzielnicowy odnotował zniknięcie niewymownych ze sznura do bielizny, ale to chyba nie ma związku.
Jako ludzki gatunek do perfekcji opanowaliśmy sztukę przesłaniania tego, co rzeczywiste, niewygodne, brzydkie albo po prostu przykre. Od prostej renowacji rozwalającej się budowli, bo wystarczy kilka wiader krzykliwej farby i już fasada lśni w słońcu następne kilka lat. Mamy również wyparcie ze świadomości zdarzeń, które dopadły nas na przykład we wczesnym dzieciństwie.
Czy jednak odmowa wiedzy nie stała się sposobem, w jaki Polacy myślą o sobie, swoim kraju, historii, negatywnych zjawiskach dnia codziennego? Żyje się może łatwiej, ale czy pozwala ten stan rozwiązywać piętrzące się problemy, czy odmowa wiedzy nie paraliżuje i nie czyni z nas istot podatnych manipulacji? Mam wrażenie, śledząc różnej maści publikacje, czy to prasowe, czy tzw. naukowe, że coś w tym jest, skoro nie budzące sporów interpretacyjnych fakty giną gdzieś w nawale słów pisanych czy wypowiadanych. Słów nie pojęć, bo te ostatnie pozwalają świat z grubsza rozumieć, wymagają wysiłku choćby intelektualnego oraz postawy nieuprzedzonej otwartości. Przykłady można mnożyć bez końca. Dodajmy do tego ulotność pamięci, szczególnie tej dotyczącej dłuższego czasu i finał okaże się mieszanką fikcji i pobożnych życzeń. Abstrahuję od wiary, intencji czy czegoś podobnego.
Z drugiej strony, czyż nazbyt często w zmienionych dekoracjach (III RP) nie odnajdujemy podobieństw z przeszłością nazbyt natarczywych? Czyż niedawni koryfeusze jedynie słusznej racji nie bronią dziś równie zdecydowanie racji zupełnie odmiennych? Czyż publiczne debaty nie kończy stwierdzenie, że może i są elementy budzące grozę, patologie niszczące i wyniszczające Państwo i Społeczeństwo, ale dokonany w 1989 roku wybór pozostaje twierdzą, którą bronią wszyscy od lewa do prawa. Niedawni kaci i ich ofiary. Ta zgoda musi wywoływać nie tyle zdziwienie co raczej skłaniać do namysłu nad tym, czego się broni z taką determinacją. W niedawno udzielonym wywiadzie poseł Jan Maria Rokita ujmuje tę rzecz następująco: „Nie należy wnioskować, że całość struktur państwa jest tak zdeprawowana, że normalne mechanizmy w ogóle nie funkcjonują”. Możliwe, choć dodajmy, jest to ogląd polityka, przed którym zapewne stoi w przyszłości – kto wie – może fotel premiera i czołowego działacza ugrupowania, które może wygrać wybory.
Szczególne to skrócenie perspektywy patrzenia, taki zez polityczny, widzieć to tylko, co się chce zobaczyć. Pamiętać to tylko, co się chce pamiętać. Nie idzie o to, by wypominać komuś jego biografię, idzie o to, by w końcu powiedzieć: panowie, wam już dziękujemy. Pisanie historii PRL-u, jego upadku, rewolucji 1989 roku na długo zapewne będzie zaprzątać umysły kolejnych pokoleń specjalistów różnej maści. I zapewne nie raz nowe ugrupowanie polityczne prawicy bądź lewicy będzie sięgać po tę broń w publicznej debacie. Czy jednak wychowywani na szkolnych podręcznikach historii uczniowie rzeczywiście nabierają przekonania, że czasy PRL-u były wredne?
Kojarzyć SLD z lewicą, to błąd. Sprowadzać prawicę do katolicyzmu, to nadużycie. Podziały ideowe, na jakie powołują się strony, w gruncie rzeczy oscylują wokół kilku zaledwie elementów. Elementy te mieszczą się w polu historii. Nie idzie jednak w tym wypadku o tzw. prawdę historyczną, zapełnianie białych plam etc., ile o prawo bycia w historii. Przy czym dyskurs taki z konieczności odwoływać się musi do emblematów, przez te emblematy zostaje on uprawomocniony tak, że można go użyć jako polityczna racja. Jednak to przenicowany świat pełen fantazmatów, cieni, świat mitu, opowieści o bohaterach i ich zmaganiach z totalitarnym systemem. Dla politycznej debaty to zapewne wystarczy, dla rozwiązywania rzeczywistych problemów to stanowczo za mało. I nie idzie tu o literalne ułożenie faktów czy zdarzeń, idzie o charakter debaty. W niej to w szczególny sposób włącza się lub wyłącza czas PRL-u i okres postkomunizmu. Chodzi o pytania, które na ogół nie padają. Chodzi o podtrzymywaną iluzję, która złudzenia utrwala paraliżując nasze myślenie i działania. Z jednej strony mit II RP z drugiej mit PRL-u. Oba jednakowo niebezpieczne.
Rzeczy, które przychodzą zbyt łatwo, na ogół nie przedstawiają dla nas większej wartości. „Odgórnej rewolucji”, kończącej komunizm, nie towarzyszyła euforia. Była raczej dezorientacja i zakłopotanie, z unikaniem patrzenia sobie w oczy. Tak pozostało. Podjąć grę. Tasować karty. Decyzja o „odgórnej rewolucji” i podzieleniu się władzą motywowała nie chęć radykalnej zmiany, chodziło raczej o zachowanie kontroli i uniknięcie dryfowania systemu. Znaleziono sposób zakamuflowania ciągłości.
Punktem zwrotnym był zapewne rok 1984. Z jednej strony, masowe odrzucenie komunistycznego systemu w kategoriach moralnych w 1980 („Solidarność”), z drugiej „bolszewicki liberalizm” lat 90. Aktami politycznymi zapewniono bankom komercyjnym refundację długów wraz z oprocentowaniem przez NBP; spirala zadłużenia w sektorze państwowym i zdobywanie środków obrotowych przez kredyt; formowanie kapitału finansowego, produkowanie długów (bankructwa), prywatyzacja przez upadłość sektora państwowego (kapitalizm polityczny). Tak narodziła się oligarchia. Po trzecie, szczególne ulokowanie w pączkującym systemie służb specjalnych cywilnych lub wojskowych: instytucje rynkowe (banki, giełda), centrale handlu zagranicznego, przedsiębiorstwa pracujące za granicą. Tu zapewne dochodziło do swoistej współpracy elit partyjnych oraz menedżerów. Mariaż oligarchów z zagranicznym kapitałem zakończył się porażką: niemal całkowita utrata kontroli nad polskimi bankami i przejęcie ich przez kapitał zagraniczny, głównie niemiecki oraz degradacja postkomunistycznego państwa z administracją centralną włącznie. Te procesy otworzyły drogę formowania się kapitalizmu sektora publicznego: korporacje urzędników, polityków i menadżerów wzmocnione powiązaniami z potężnym kapitałem międzynarodowym. Skomercjalizowane instytucje, fundusze i agencje wyłączone spod kontroli państwa – słowem karykatura zachodniego kapitalizmu, formacja czysto marnotrawna i pasożytnicza, która utrwala zapóźnienia cywilizacyjne i zacofanie.
Jak długo zamierzamy odmawiać tej wiedzy miejsca w swojej świadomości? Ile jeszcze upokorzeń, nadużyć, przekrętów, beznadziei musi stać się naszym udziałem, by zacząć myśleć o upadku komunizmu jako zjawisku wpisanemu w sam system? Że demokratyczna fasada jest tylko strukturą skrywającą rzeczywistą kontrolę przez tych, których ponoć z historii żeśmy na trwale wygnali? Może czas przyjrzeć się symbolom nie po to, by rozumieć, co wyrażają, ale po to, by zobaczyć, co chcą skryć. Może czas dobrać inne lektury? By historia stała się rzeczywiście wiedzą o walkach z władzą, o porażkach i sukcesach w tej walce. O sposobie, w jaki możemy nie tyle wygrać, ile wiedzieć, jak zminimalizować porażkę.
Rozważania o władzy to niekończąca się opowieść, jednak nie w tym sensie, że nie ma kresu, ale że jej właściwy sens polega na ciągłym podejmowaniu zadania od nowa, by móc „tu i teraz” zapytać o kształt naszej wolności. Bo dziś, czy chcemy tego czy nie, urabiamy świat – jako obywatele – przy wspólnictwie PAŃSTWA i jego instytucji, w imię rozsądku, politycznej poprawności stając po stronie aktualnego porządku i władzy.
Jest w tym wszystkim i wątek osobisty, powiedzmy – lokalny. Jest osobiste doświadczenie i rozeznanie lokalnych mechanizmów władzy i rządzenia. To, co piszę, nie jest jakimś nieuprawnionym uogólnieniem. Przeciwnie, bo 12 lat funkcjonowania na lewicy pozwala mówić i pisać nie wyłącznie teoretycznie. Wiem, co mówię, pisząc o mechanizmach rządzących wyłanianiem lokalnych elit. O sposobie zdobywania władzy, o partyjnych grach. O stawce w tej grze. A myślę, że były to miejsca szczególnie dogodne do obserwacji. Miejsca, w których zapadają decyzje, również te personalne, gdzie ustala się działania taktyczne na dłuższe okresy.
I powiem tak: nie jest ważne czy to Susz, Lubawa, Iława, Zalewo, Olsztyn czy Elbląg lub Warszawa – chodzi o mechanizmy, o istnieniu których warto wiedzieć. Ja z Czytelnikiem tą wiedzą się dzielę. Jaki z niej zrobi użytek, jest jego sprawą osobistą.
A być może będzie to apel do tych, którzy już dziś patrzą na nasze plecy, pokolenia nieobciążonego przeszłością i nieuwikłanego w teraźniejszość. Pokolenia, które ma szansę być antysystemowe, zdolne zakwestionować to, co nazbyt oczywiste. Bo czyż może żyć ono w Państwie, które samo siebie nie rozpoznaje? Które już w dniu swoich narodzin było własną przeszłością? Góra ocipiała…
JANUSZ OSTROWSKI