Czy wybuchowi konfliktu winna była arogancja i lekceważenie medyków przez dyrektorkę, jak mówią lekarze? A może to grupa doświadczonych lekarzy namieszała w głowach młodszym kolegom i podjudziła ich do rzucenia pracy, jak twierdzą urzędnicy?
Tę drugą wersję wyznaje starosta iławski Maciej Rygielski, który razem z czterema innymi członkami zarządu powiatu w lipcu 2007 r. wybrał na dyrektora Wiesławę Jastrząb, wcześniej szefową szpitala miejskiego w Elblągu.
Starosta: Kilku lekarzy ugrywa swoje
Ze starostą spotkałem się w piątek, gdy jeszcze ważyły się losy oddziału wewnętrznego. Najpierw muszę czekać, bo starosta jest na spotkaniu mediatora rady powiatu radnej Bernadetty Hordejuk z przedstawicielami protestujących lekarzy, którzy odeszli z pracy. Ich rezygnacja była powodem, że kilka dni wcześniej szpital musiał zamknąć dwa oddziały: neurologię i pediatrię, pacjentów karetki przewiozły do innych szpitali. Po tych decyzjach Jastrząb złożyła dymisję.
W końcu po godzinie starosta zaprasza mnie do swojego gabinetu, do którego po chwili wchodzi też Hordejuk. Co chwilę dźwięczy komórka starosty. Dzwonią głównie dziennikarze i sztab kryzysowy wojewody, który chce wiedzieć, jaka jest sytuacja w szpitalu i czy będzie miał kto leczyć. Rozmawiamy w przerwach między telefonami.
- Jak doszło do tego, że pani Jastrząb musiała odejść? - pytam. Rygielski chwilę się zastawia. - Część lekarzy nie mogła się pogodzić z tym, że dyrektorem został nie lekarz, jak poprzednio, tylko menedżer, który chciał dobrze zarządzać szpitalem. Traktowali szpitalne oddziały jak swoją własność, jako przedłużenie prywatnego gabinetu. Tymczasem pod rządami dyrektor Jastrząb to się skończyło. Stąd bunt, za którym stoi grupka niezadowolonych - przedstawia swoją teorię. Nie bez znaczenie w konflikcie miał być też fakt, że dyrektorka jest z wykształcenia pielęgniarką.
Hordejuk dodaje: - Nie możemy sobie pozwolić, żeby mała grupa lekarzy miała decydować o tym, co się dzieje w szpitalu.
Oboje twierdzą, że Dagmara Omieczyńska-Nastaj, młoda lekarka psychiatrii, przewodnicząca związku lekarzy w szpitalu, która stała się twarzą tego konfliktu, jest tylko figurantem w walce o kontrolę nad szpitalem. - Sterują nią inni - mówią z tajemniczym uśmiechem. Kto to są ci "inni"? - Tego nie możemy powiedzieć - odpowiadają.
Lekarze: Zabrali nam pieniądze
Z Dagmarą Omieczyńską-Nastaj umówiłem się przed wejściem do starostwa. Po kilkunastu minutach podjechała nissanem wraz z młodym mężczyzną. To Robert Zbysław, lekarz radiolog. Pojechaliśmy do domu lekarki, która podobnie jak jej 32 kolegów i koleżanek 29 stycznia złożyła wypowiedzenie.
Od razu widać, że dobrze przygotowali się do spotkania. Cała trójka na wyścigi próbuje wyjaśnić, dlaczego większość medyków zdecydowała się na tak drastyczny krok i od 1 maja, kiedy minął termin wypowiedzenia, przestali przychodzić do pracy.
Wreszcie Omieczyńska-Nastaj, która usiadła obok mnie na kanapie, zaczęła opowiadać. - Pani Jastrząb zaczęła pracę 1 września. I jeszcze w tym samym miesiącu zabrała nam premię za tzw. zadania dodatkowe - mówi. To dodatkowe pieniądze za wykonanie badań ultrasonograficznych, echa serca czy próbę wysiłkową. Bywało, że lekarze zarabiali na tym nawet drugą pensję.
Jak się okazało, był to dopiero początek zmian przewidzianych przez dyrektorkę. Jastrząb zaproponowała zatrudnionym dotąd na etatach lekarzom przejście na system kontraktowy. To umowa cywilnoprawna, która zobowiązuje lekarza do przepracowania określonej liczby godzin w miesiącu. Medycy nie mają płatnych urlopów ani prawa do strajku. - Po konsultacji z prawnikiem nie zgodziliśmy się na te kontrakty. Jedną z przyczyn był zapis, który zobowiązywał lekarza do pokrycia z własnej kieszeni kosztów leczenia nieubezpieczonego pacjenta. Pieniądze miały być zwrócone w następnym roku przez Narodowy Fundusz Zdrowia - dodaje Omieczyńska-Nastaj, prawie non stop w ruchu, z komórką w ręku, która dzwoni niemal bez przerwy. - Potem pani Jastrząb przystąpiła do reformy naszych płac. Mnie obniżyła pensję z 2100 zł brutto do 1675 zł. A pierwsza propozycja mówiła nawet o 1400 zł. Lekarze z pierwszym stopniem specjalizacji dostali 2100 zł, a ordynatorzy 2500 zł brutto.
Lekarka z neurologii dodaje, że Wiesława Jastrząb, która skończyła swego czasu szkołę pielęgniarską, "zaczęła się bratać z siostrami". - Dała im wysokie podwyżki. Pielęgniarki, które zarabiały na rękę po 700-800 zł brutto, dostały 400 zł więcej - mówi. - Nie mamy pretensji o wyższe zarobki pielęgniarek - dodaje zaraz. - Tylko dlaczego stracili przy tym lekarze?
Konflikt przybrał na sile po 1 stycznia 2008 r., kiedy zaczęły obowiązywać nowe przepisy o czasie pracy lekarzy. Według zmienionej ustawy o zakładach opieki zdrowotnej medycy mogą pracować najwyżej 48 godzin tygodniowo, a w szpitalu nie powinni być dłużej niż 13 godz. na dobę. Lekarze nie zgadzali się na stawkę 31 zł brutto za godzinę za dodatkowe dyżury w dni powszednie i 36 zł w święta. Negocjacje nie przynosiły efektu. Zdaniem Omieczyńskiej-Nastaj winna była Wiesława Jastrząb. - Nie chciał z nami rozmawiać na ten temat, nie zapraszała naszego związku na spotkania ani nie słuchała naszych argumentów - mówi lekarka. - Spotykała się za to z innymi związkami w szpitalu.
Dlatego lekarze w styczniu nie podpisali porozumienia o pracę w nadgodzinach. Uzależniali zgodę od podwyżki płac, a zaproponowane 10 proc. odrzucili bez chwili wahania. - Liczymy się z tym, że dyrekcji brakuje pieniędzy, więc zgadzamy się na mniejszą podwyżkę, czyli do 4750 zł brutto dla lekarza specjalisty - mówił anonimowo jeden z nich. - To poniżej dwóch średnich krajowych, podczas gdy inne placówki domagają się trzech. Teraz specjalista u nas zarabia 2200 zł. Z końcem stycznia 33 lekarzy spośród 45 zatrudnionych złożyło wypowiedzenia.
Jastrząb atakuje na sesji
30 stycznia na sesji rady powiatu wystąpiła Wiesława Jastrząb, która winą za trudną sytuację szpitala obarczyła lekarzy. Robert Zbysław przynosi stenogram wystąpienia dyrektorki. Podkreślił w nim fragmenty.
"Czy o to nam chodzi, żeby zapełnić kieszenie grupie niezadowolonych lekarzy w naszym szpitalu?". Później mówiła: "W działaniach wszystkich lekarzy wcale nie chodzi i nie chodziło o interes ani pacjenta, ani szpitala. Powiedzmy sobie to otwarcie. Chodzi o bardzo wyraźny, bardzo niestety ciasno pojęty interes ich portfeli, czyli stan majątkowy". I dalej: "Jest grupa lekarzy, którzy zarabiają nieprzyzwoite pieniądze. To są poziomy naprawdę od kilkunastu do 20 tys. zł".
Dziennik "Rzeczpospolita" kilka dni temu opierając się na informacji o zarobkach lekarzy, napisał, że w Iławie istnieje grupa lekarzy trzymających szpital.
Te wypowiedzi oburzyły lekarzy. - Przecież to są jakieś bzdury - mówi podniesionym głosem Omieczyńska-Nastaj. A Zbysław pokazuje lokalny tygodnik "Echo Iławy" z 8 marca. Na kilkunastu stronach są zdjęcia lekarzy, którzy złożyli wypowiedzenia, z informacjami, ile naprawdę zarabiają. Pensje, które padają wahają się w rzeczywistości od 1500 zł do 2600 zł na rękę. Do tego dochodzą dyżury płatne 17-20 zł netto za godzinę. - W ten sposób pokazaliśmy, ile naprawdę zarabiamy - mówi Robert Zbysław, lekarz radiolog.
- Kilkunastotysięczne zarobki dotyczyły grupy anestezjologów, których jest tylko pięciu, dlatego mają dużo dyżurów - wyjaśnia Omieczyńska-Nastaj. - Kto ma ich zastąpić?
- Te słynne 20 tys. zł zarobił jeden lekarz, który miał etat w szpitalu i przychodni, a na dodatek dyżurował 300 godzin w miesiącu. W efekcie przez około trzy tygodnie prawie nie wychodził do domu - wyjaśnia Robert Zbysław.
Z dyrektorką nie wytrzymali też inni
Według niego informacje o wysokich zarobkach, które podała dyrektorka, miały podzielić lekarzy i skłonić część z nich do wycofania wypowiedzeń. - Ale naszą siłą jest jedność, dlatego nie daliśmy się podzielić - mówi radiolog. I dodaje łamiącym się głosem: - Moi rodzice też byli lekarzami i przez kilkadziesiąt lat nie mogli protestować. Ja nie wahałem się, by skorzystać z tej możliwości i wyrazić własne zdanie.
Atak dyrektorki na lekarzy odniósł jeszcze jeden skutek. Od styczniowej sesji głównym warunkiem wycofania wypowiedzeń przez lekarzy stały się nie podwyżki, ale odwołanie Wiesławy Jastrząb, która "podważa ich kompetencje zawodowe", jak napisali w jednym z oświadczeń. - Nie spotkałam dotąd osoby równie aroganckiej i niebiorącej pod uwagę argumentów drugiej strony - mówi neurolog.
Robert Zbysław pokazuje mi też kolejny dowód na to, że z Wiesławą Jastrząb nie tylko iławscy medycy nie mogli się porozumieć. To pismo z 5 sierpnia 2005 r., w którym 25 lekarzy szpitala miejskiego w Elblągu apeluje do prezydenta Henryka Słoniny o odwołanie jej ze stanowiska dyrektora. "Jesteśmy zastraszani i szantażowani pozbawieniem pracy, rozmowy z nami w sprawie nowych warunków zatrudnienia prowadzone są w sposób poniżający naszą godność" - pisali elbląscy lekarze. I dodają, że: "Utajnianie projektów nowych umów kontraktowych, narzucanie warunków, grożenie zerwaniem ważnych kontraktów w przypadku niepodpisania niekorzystnych aneksów to praktyki niezgodne z zasadami współżycia społecznego i często niezgodne z prawem". - Czy można osiągnąć konsensus z taką osobą? - pyta Zbysław.
Ewakuacja i smutek sióstr
30 kwietnia minął termin wypowiedzenia. Jeszcze tego dnia Wiesława Jastrząb zapewniała, że sytuacja w szpitalu jest pod kontrolą, a ona szuka lekarzy, którzy mogliby przejąć obowiązki po tych, którzy następnego dnia nie przyjdą już do pracy. Ale te starania nie przyniosły rezultatów. Od 1 maja pediatria, neurologia i interna przestały przyjmować pacjentów, a dyrektorka ratowała sytuację, z dnia na dzień najmując lekarzy do dyżurowania. - Nie zamierzam zarządzać ewakuacji tych oddziałów ani ustępować ze stanowiska - twierdziła Jastrząb. Ale 7 maja wojewoda zawiesił pracę oddziałów dziecięcego i neurologicznego. Tego samego dnia do dymisji ze względu na stan zdrowia podała się dyrektorka. Z objawami wyczerpania nerwowego położyła się do elbląskiego szpitala.
Lekarzom to nie wystarczyło. Czekali na pisemne potwierdzenie od urzędników, że odejście Wiesławy Jastrząb jest ostateczne. - Chcemy mieć pewność, że na pewno już nie wróci do naszego szpitala. Bo to jest nasz szpital, nasze miejsce pracy, z którego naprawdę trudno byłoby nam odejść i któremu życzymy jak najlepiej - mówi Dagmara Omieczyńska-Nastaj.
Ale że pisemnych gwarancji lekarze nie dostali, nie wrócili do pracy. Tydzień temu wojewoda musiał zamknąć także oddział wewnętrzny, pacjentów ewakuowano. Pielęgniarki miały łzy w oczach. - Nasz oddział bez pacjentów przestaje istnieć - mówiła Hanna Leśniewska-Urban, pielęgniarka oddziałowa. - Nic więc dziwnego, że nam smutno.
Z Wiesławą Jastrząb, która jest na zwolnieniu, nie udało mi się skontaktować.
PRZEMYSŁAW PRAIS
Gazeta Wyborcza Olsztyn
Stefania Bytner i Ewa Rzeżnik, pielęgniarki
z pediatrii iławskiego szpitala ewakuują swój oddział