ANDRZEJ KLEINA rozmawia
nad wyraz szczerze (?) z MARKIEM SAPIŃSKIM,
byłym lubawskim korespondentem Kuriera.
– Manie Marku! Zawsze byłem pod wrażeniem pańskich dyspozycji intelektualnych. Powiem więcej! Niezwykłym i specyficznym afrodyzjakiem jest dla mnie intelekt. Dlatego niezwykle się cieszę, że dał się pan namówić na rozmowę. Przeto porozmawiajmy szczerze jak emeryt z emerytem. „Jeden po przejściach, drugi z przeszłością”. Obiecuję, że nie będę się mądrzył, a pokornie słuchał. To pańskie sformułowanie sprzed kilku tygodni, które tak polubiłem, że zaanektowałem... Byłbym jednak nieszczery wobec pana, gdybym przekonywał, że taki Wersal będzie trwał cały czas. Mam też trochę pytań mniej lukrowanych. Czy zatem przyjmuje pan takie warunki gry?
– Well, well, well...
– Po trzech rzeczach poznaje się człowieka: po kieliszku, po kieszeni i po gniewie. Po czym pana poznać najłatwiej? Wiem, wiem... Jeden z poprzednich moich rozmówców odpowiadał na to pytanie, ale taki psycholog ze mnie ludowy, że się powtarzam, proszę mi wybaczyć...
– Chińczycy powiadają jeszcze inaczej. Mówią, że mężczyzna to ktoś, kto spłodził syna, pobudował dom i posadził drzewo. Inni mówią, że mężczyzna to gość zajmujący się gorzałą, babami, sportem i polityką. Odpowiadając zaś panu wprost: po kieliszku jestem spokojny, kieszeń mam pustą i jestem też cichym człowiekiem... Wszystkie przypowieści pasują zresztą do mojej skromnej osoby.
– W jednej z wypowiedzi prasowych użył pan sformułowania, iż „jestem uległy i nawet grzeczny”. Wypowiedział też pan opinię o pewnym jegomościu, iż jest „człowiekiem o wyjątkowo niskiej kulturze osobistej i jest też zakompleksionym megalomanem i kabotynem”. Widuję pana ostatnio w otoczeniu owego gościa. Nad wyraz często! Rozumiem, że uczy go pan kultury osobistej i leczy z kompleksów. Czyli psychoterapia to pańskie hobby?
– Cuda się zdarzały nie tylko pomiędzy Eufratem a Jordanem. Zdarzają się też pomiędzy Sandelą i Elszką. Niewykluczone, że to tego rodzaju cudowne zdarzenie...
– I jak tu, po takiej chociażby odpowiedzi, nie być panem zauroczony. Ktoś powiedział, że człowiek jest stworzeniem rozumnym, ale niekoniecznie rozsądnym. Przyjął pan onegdaj do pracy w redakcji Głosu Lubawskiego człowieka, który pana zeń wylał. Tak głosi plotka gminna. Pan zresztą też. Plotka głosi dalej, iż dla średnio rozgarniętego człowieka było jasne, że przygarnięcie Macieja Radtke musiało się źle zakończyć dla pana. Ale pan wziął i przygarnął.
– Przez redakcję przewinęło się ponad 40 osób. Maciej był jednym ze zdolniejszych. Ja nie umiałem wydobyć z siebie więcej twardości. Po prostu... I źle się to dla mnie zakończyło, faktycznie! A mówiąc samokrytycznie, to jestem niepoprawnym idealistą, a tacy z reguły kończą na „śmietniku historii”.
– Podziękował panu burmistrz chroniczny Edmund Standara kiedykolwiek, że to właśnie dzięki panu a nie tylko Maciejowi Radtke został burmistrzem? A może on o tym nie wie? Wszak niewybujałe możliwości intelektualne prezentuje, bo w innym przypadku zrobiłby pana rzecznikiem prasowym zapewne. Chociaż, po co mu rzecznik, skoro ma całą gazetę na usługach...
– Kiedy przychodził taki rozżalony na cały świat i pół Ameryki, żal mi go było. I dlatego przez kilka długich lat miał gościnę w redakcji. I odreagowywał swoją frustrację różne, dziwne rzeczy pisząc... A swoją drogą, na słowa wdzięczności nie czekałem, tym bardziej, że grzecznościowe słowa „dziękuję” i „przepraszam” są obce niektórym pseudodostojnikom.
– Nie rozumiemy się absolutnie! Pytanie dotyczyło sytuacji w okresie przed ostatnimi wyborami, a nie okresu sprzed tysiąca lat świetlnych i pańskiej roli w wykreowaniu Edmunda Standary. Ja twierdzę wprost: dzięki Maćkowi Radtke i pańskiemu cichemu przyzwoleniu Standara został burmistrzem...
– Proszę o kolejne pytania, bo niebezpiecznie pan mnie prowokuje.
– Pytający odpowiada za pytania, odpowiadający za odpowiedzi i to jest wartość stała... Lećmy dalej! Dał pan wyraz rozczarowaniu i rozgoryczeniu po usunięciu pana z pracy w Głosie Lubawskim w tragikomedii lubawskiej w III aktach pt. „Król Maciuś I” opublikowanej w Kurierze. Mówił pan tam, iż Maciuś I zaczął dopieprzać i zarządowi spółdzielni mieszkaniowej, i jej prezesowi, i samorządowi lubawskiemu, i każdemu, kto się nawinął. Ale przecież ta walka nie miała formy graffiti na murach miasta. Toczyła się na łamach gazety, którą pan kierował. Mówił też pan, iż „plebiscyty i konkursy umożliwiały prowadzenie własnej, nieczystej polityki”. Ale to przecież pan pozwalał na to wszystko, ażeby gazeta była prywatnym folwarkiem Maciusia. Poprzez milczenie zezwalał na taką politykę. Czyż ten, kto milczy, nie zdaje się zezwalać? Przecież pan uczestniczył w intrydze totalnej, dotyczącej wyboru Standary na burmistrza. Przecież to pan do spółki z Maciusiem nie opublikował mojego piętnującego Standarę tekstu przed wyborami. Tego samego, który – jako nieświeże danie – z dużym opóźnieniem ukazał się w Kurierze. Przecież pan wiedział, do czego to wszystko zmierza. Trzeba dopiero krzywdy własnej, ażeby oznajmić to światu? Czyż zysk czerpany z niegodziwości, nawet jako własny spokój tylko rozumiany, nie jest naganny?
– Rzeczywiście, ma pan rację... Zależało mi niezwykle na powodzeniu gazety, Głosu Lubawskiego, więc wojna Maćka z całym światem, trwająca kilka lat, przekładała się na zainteresowanie czytelników, a to z kolei na powodzenie i sprzedaż gazety. Doszła do tego moja niezwykła próżność w okresie wyborów, kiedy zachciało mi się zostać radnym powiatowym. Dlatego milczałem. I dlatego przegrałem. Nie tylko wybory! A w ogóle to ma pan absolutną rację! Prasa potęgą jest i basta! Potęgą niezwykłą!
– Znowu się pan miga z odpowiedzią, ale ma pan do tego niezbywalne prawo... Należał pan do PZPR, do której należała przede wszystkim banda służalczych chłystków i synów ubeków. Przydawała się „uległość”, która, jak sam pan powiada, jest pana cechą wyróżniającą, wręcz biologiczną mimikrą? Czy rzeczywiście, aby wówczas przeżyć na stosownym stanowisku, trzeba było mieć cechy uległego niewolnika?
– Nie byłem synem ubeka. Ojciec był żołnierzem Armii Krajowej! Po wstąpieniu do partii nie rozmawiał ze mną trzy miesiące. Do PZPR wstąpiłem na początku „odwilży” lat ‘70, nie ze względów ideologicznych. W moim zakładzie pracy pracowało 2 tys. osób. Tylko siedmiu miało wyższe wykształcenie. Byłem jednym z nich. Przynależność partyjna umożliwiała łatwiejszy awans zawodowy.
– Plotka gminna głosi, że był pan członkiem „Kumitetu Cyntralnego” PZPR, jak mawiał Gomułka. Rzeczywiście? Na mój nos był pan za młody. Chociaż, ubranka dziecięce do dzisiaj pan nosi. Pozazdrościć figury chłopięcej...
– Była to właściwie prześmieszna sprawa. Z rozpędu dostałem się do partyjnych władz województwa olsztyńskiego, a następnie do władz centralnych. Byłem zastępcą członka, czyli tzw. „wypełniaczem” struktur partyjnych, a więc nie posiadałem w KC prawa głosu. Byłem też członkiem Solidarności, z której mnie usunięto za podobno „lewicowe przekonania”. W 1983 roku startowałem z ramienia frakcji młodych komunistów na stanowisko I sekretarza w Olsztynie. Przegrałem, bo nie mogłem wygrać. Później usunięto mnie z partii za „przekroczenie prawideł lewicowych”. Wygrałem potem kolejne dwa konkursy na stanowiska dyrektorskie. Mimo to dwukrotnie usłyszałem, że „dyrektorem nie zostanę”. Nie posiadałem już bowiem namaszczenia partyjnego. Moja służalczość raczej była wątpliwa.
– Czyli opowiastka o cielęciu pokornym, co dwie matki ssie, w pana przypadku się nie sprawdziła. Ma pan na swoich rękach blood, sweat and tears? (krew, pot i łzy – przyp. red.). W związku z wprowadzeniem stanu wojennego 23 lata temu...
– Nie! Absolutnie nie! Powiem więcej! Uratowałem przed internowaniem kolegę, przewodniczącego Solidarności dużego zakładu budowlanego. Jego rodzina była mi wdzięczna. Po latach miał jednak żal, że go nie posadzono. Teraz byłby kimś. Takie to nasze zmienne czasy.
– Było panu przykro, jak sztandar panu wyprowadzono?
– Absolutnie nie było mi smutno! De facto nie czułem się członkiem tej partii, z której wcześniej mnie usunięto.
– Zakładał pan wspólnie z innymi odnowiony tygodnik Głos Lubawski (np. z Jarosławem Synowcem – przyp. red.). Z wykształcenia jest pan inżynierem automatykiem. Podsłuchu pan chyba jednak w Głosie nie zakładał?
– Rozumiem, że z tym podsłuchem to żart! Aczkolwiek żałuję. Miałbym ciekawe materiały na wielu. Jestem dumny z tego, że w latach ‘60 ukończyłem Politechnikę Warszawską. Z wykształcenia jestem też absolwentem Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy Komitecie Centralnym, gdzie zrobiłem magisterium z zarządzania zasobami ludzkimi w przedsiębiorstwie socjalistycznym. Jestem magistrem do kwadratu. Rzadko się do tego przyznaję.
– Niedawno zdaje się była okrągła rocznica Głosu. Zaprosili pana na salony? Jakiś medal wręczyli, a przynajmniej z 20 tysiącami premii pana odesłali?
– 1 grudnia 1994 roku powstała redakcja, a 2 lutego 1995 roku ukazał się pierwszy numer. Nie wyczekuję listonosza z zaproszeniem...
– Praca w lubawskim ELPANIE była partyjnym zesłaniem? Bo nie był to raczej awans? Lubawa, wtedy miasto na końcu świata...
– Przychodząc do Lubawy, byłem szarym obywatelem. Bezpośrednio przed przyjściem prowadziłem nieźle prosperujący zakład rzemieślniczy i do Lubawy nie przyszedłem z nadania partii, ponieważ zbliżał się jej nieubłagany koniec.
– Jest pan licencjonowanym speakerem imprez sportowych. Cieszy się pan zapewne już dzisiaj, że będzie pan relacjonował ligowe mecze na płycie nowego stadionu, mityngi lekkoatletyczne na bieżni tartanowej, a może nawet dadzą panu poprowadzić zawody pływackie w nowym, krytym basenie? Pewno na squasha też da się pan namówić. Przestrzegałbym jedynie przed prowadzeniem zawodów rallycrossowych na torze im. burmistrza Edmunda Pierwszego Chronicznego. Sto pięć decybeli jak w mordę strzelił! A w naszym wieku, nic panu nie wypominając... I jeszcze jedno! Niech pan przestanie źle pisać o burmistrzu, bo w życiu tej roboty pan nie dostanie...
– Poznałem odrobinę zasady gry w squasha. Nie wiem, czy burmistrz Standara też. Otóż potrzebne są dwie piłeczki i dziwne rakiety. Piłeczki mają żółtą i niebieską kropkę. Jedna jest do szybkiej, druga do wolnej gry. Burmistrz wybierze tę pierwszą zapewne. Dodam jako ciekawostkę, iż najbliższy klub sportowy mieści się w Londynie. Zaprasza wszystkich chętnych. Wpisowe, bagatela 20 tysięcy euro. Ale cóż to dla naszego magistratu... A cały projekt sportowy? Wspaniały, tyle że utopijny! A na spikerkę nie liczę, już raz podczas zawodów kolarskich podziękowano mi chyłkiem. Miałbym pewien pomysł na zagospodarowanie basenu. Zimą! Potrzeba jest jednak odrobina mrozu. Ale na upartego, burmistrz na pewno mógłby to załatwić. Mam na myśli curling. Do zakupu mioteł, nawet ja mógłbym się przyczynić. Kompletu zapasowych też! Rallycross pozostawiam panu, ja już słabo słyszę. Natomiast na emeryturze piszę coraz więcej. Oprócz donosów.
– Myślę, bo czasami to ja też myślę, mimo że to nie uczelnia, że podzieli pan pogląd, iż wspaniałe obiekty sportowe, które zafundować chce nam burmistrz, a więc stadion z tartanem, basen kryty, tor ralycrossowy, muszą zostać skorelowane błyskawicznie z wybudowaniem uniwersytetu. Będzie wtedy iście w stylu amerykańskim, czyli sport akademicki! Bo w innym przypadku obłożenie obiektów nad wyraz będzie skromne. Ma Lubawa bądź co bądź tylko 10 tys. mieszkańców. Z panem i ze mną. No i oczywiście z burmistrzem! Chyba, że załatwi pan z hetmanem wielkim polowym (szef LZS Benedykt Czarnecki – przyp. autora), z którym w komitywie żyje pan właściwej, pełniejsze wykorzystanie nowych obiektów. Chociaż, nad wyraz trudno mieszczuchom dogadać się z ludowcami w Lubawie. Co szczególnie widać w „kloacznym temacie...”.
– Załatwię wszystko, co będę mógł! Z przyjemnością też zostanę doktorem honoris causa nowego uniwersytetu, tym bardziej, że do dokończenia mojego prywatnego, rozpoczętego kilkanaście lat temu, niewiele pozostało.
– Powiedział pan kiedyś w Kurierze: „Polubiłem Lubawę i jeszcze się taki nie urodził, co by mnie upił”. Czy rzeczywiście? Jedno i drugie? Myślę, że jednak mojego kumpla Stacha, nie miał pan okazji poznać...
– Mimo 17 lat pobytu w Lubawie, nadal nie rozumiem lubawian. Kiedy przychodziłem do pracy, ówczesny kierownik ELPAN-u powiedział, że i kilka „beczek soli nie pomoże”. Miał absolutną rację! Mimo że lubawian nie rozumiem, to zarówno ich, jak i Lubawę bardzo lubię. Na znajomości nigdy wszak nie za późno, więc pana Stacha z przyjemnością poznam. Może mnie upije.
– Dziękuję, panie Marku, za rozmowę! Jak emeryt emerytowi dziękuję... Jeden po przejściach, drugi z przeszłością... Albo jak dziadek dziadkowi. I jakiś taki osłabiony się czuję po tej rozmowie z panem, jakbym już na trzy cylindry pracował i, na domiar złego, miał rozrząd przestawiony. Bo mimo wszystko, taka szczera to ona do końca nie była. Ale cóż, każdy człowiek ma prawo do kreowania własnego wizerunku. Mój młodszy kolega powiada, że gadam z ludźmi w gazecie przede wszystkim dla własnej autokreacji, więc pańską dbałość o własny image rozumiem...
Notował: ANDRZEJ KLEINA
Marek Sapiński,
magister do kwadratu.