Kiedy byłem małym chłopcem, mój dziadek, w ramach dobrze rozumianej edukacji, niejednokrotnie straszył mnie jaźwcem. Powiadał: „Bądź grzeczny, bo jak nie będziesz, to przyjdzie do ciebie w nocy jaźwiec i cię porwie do lasu”. Przyznaję, że przez wiele lat nie miałem pojęcia, co to takiego ten mityczny zwierz. I z czasem niemal zupełnie mi się zatarł w pamięci ten zwrot, określający borsuka. Me wspomnienia przestróg dziadka ożyły jednak pewnego dnia, kiedy to wyrwany z łóżka gdzieś około piątej rano przez ujadające wściekle psy, na wpół przytomny, wybiegłem na podwórko i po raz pierwszy w życiu ujrzałem młodego borsuka, który jakimś sposobem dostał się na podwórko. Magiczna chwila wpatrywania się w prześliczne ślepka dzikiego stworzenia trwała kilka sekund.
Tomek Orlicz
I pozostałaby taką w mojej pamięci, gdyby nie wspomnienie o tym, jak skończył swój żywot ten młody borsuczy szczeniak, zaplątawszy się w infrastrukturę miasta Lubawa. Przypomnę może mieszkańcom mojej mieściny, że biedaczysko zasnęło gdzieś na prywatnej posesji, a że był mały, czarno-biały i niespotykany na naszym terenie za dnia, został uznany za wroga publicznego numer jeden tamtego letniego przedpołudnia (że niby to jenot albo i inne licho roznoszące wściekliznę, więc koniecznie trzeba „coś” z tym zrobić).
Wystarczył jeden celny strzał, by nieświadome zagrożenia, śpiące zwierzątko posłać do krainy wiecznych łowów…
Nasunęło mi się wtedy automatycznie pytanie: czy nasza ignorancja może usprawiedliwiać nasze bestialstwo względem zwierząt? Pytanie to co jakiś czas powraca, w takiej czy też innej formie lub też wybucha pod czaszką wątpliwościami, niby raca szczątkowej moralności. Nieważne, czy przy okazji ukatrupionego misiaczka z Doliny Chochołowskiej, którego to czynu „heroicznego” zdołały dokonać nasze światłe, lubawskie chwaty, obieżyświaty czy też przy okazji egzekucji łosia, który spokojnie skubał sobie trawkę w centrum Warszawy.
Nasza ignorancja potrafi zabijać! Zwłaszcza wtedy, gdy „etyka myśliwego” idzie sobie w las i spotyka się tam z naszym psim pupilem. Jeśli ową „etykę” niesie na swych barkach czub nie daj Boże z papierami myśliwego, to możemy się liczyć z możliwością odstrzału naszego pieska. I to – jak się okazuje – w ramach obowiązującego prawa! Jak to wygląda z prawnego punktu widzenia? Ano tak, że myśliwy 200 metrów od najbliższych zabudowań ma prawo strzelać do wszystkiego, co się rusza, gdyż ma prawo uznać jakikolwiek ruchomy cel za zdziczałego kota (sic!) czy też zdziczałego psa, który... poluje na zwierzynę płową. Dalej, zgodnie z literą prawa, miejscem polowania tegoż myśliwego jest... terytorium całej Polski! Tak więc myśliwy taki może sobie umyślić, że – na przykład – piesek rasy pudel, który biega po trawniku, stwarza zagrożenie dla dzikiej zwierzyny i należy go na wszelki wypadek „puknąć” z dwururki. Niemożliwe? A jednak! Właśnie tak niejednokrotnie się dzieje w naszym kraju!
Chciałbym w tym momencie być dobrze zrozumianym, dlatego też stwierdzę stanowczo, że nie czynię tym felietonem żadnych dwuznacznych aluzji i staram się, jak potrafię, nazwać rzecz po imieniu, by trafić w sedno zagadnienia i wprost w serce czytelnika. Piszę o bestialstwie „legalnych czubów”, a także o ich karygodnej bezmyślności, kiedy to dokonują egzekucji na „bezdomnych psach” w obecności ich właścicieli! Czy głupota ludzka musi dosięgnąć tragedii i uśmiercić właściciela psa lub też dziecko, bo puściło psa na chwilę samopas i stanęło na linii ognia?
W często opisywanych przypadków psich egzekucji mamy do czynienia z prostackim barbarzyństwem. Leon, Pinki, Toffi, Mexi, Neli, Neti, Niki – to niektóre imiona czworonożnych pupili, które zostały odstrzelone przez „myśliwych” w bezpośredniej obecności swych właścicieli. Jako ciekawostkę dodam, że policjanci często nie kwapią się z wyjaśnianiem takich spraw, bo... też „polują”! Z ich strony niemal zawsze sprawa wygląda mniej więcej następująco: „Przesłuchaliśmy już wszystkie osoby. Wygląda na to, że właściciele psów powinni odpowiedzieć za pozostawienie zwierząt bez opieki, ale w tej sytuacji nie chcemy im przysparzać kłopotów i pewnie zakończymy na pouczeniu”.
Otwartym pytaniem niech pozostanie w takiej sytuacji kwestia konieczności ułożenia psa przez jego właściciela, zagadnienie psiej kondycji. Czy chart powinien ganiać wyłącznie na smyczy? Dookoła kieratu? Niechże ten chart złapie zająca czy też całą sarnę. Inaczej „myśliwy” jest w stanie jedynie domniemywać, że ułożony pies, w którego właściciel, treser władował kilka tysięcy złotych i ładny kawał uczuć, stanowi potencjalne zagrożenie dla dzikiej zwierzyny.
Gdyby podążyć tokiem rozumowania zielonych ludzików, którzy biegają co weekend po lasach z giwerami, i pozbawić jednego i drugiego ich męskości... Jak wielkie larum podniosłaby wtedy leśna brać? Czyż ich posiadacze potencjalnie nie zagrażają cnotliwości grzybiarek? Inną kwestią pozostaje również sprawa tak zwanego „trofeum”. Strzelający do psów niejednokrotnie pozostawiają psie zwłoki na miejscu zbrodni. Pytam, dlaczego nie odcinają im głów i nie zawieszają spreparowanych nad łóżkiem? Zdaje się, że zgodnie z literą prawa powinni odcinać łby, co stanowiłoby o ich minimum przyzwoitości.
Tymczasem niejednokrotnie przypatrywałem się skutkom ich śmiercionośnego hobby, kiedy to spotykałem w lasach czy na polach okaleczone, kulejące sarny, oszalałe z bólu dziki lub też kaczki pozbawione jednego ze skrzydeł. Zwierzęta te, dotknięte intelektualną ślepotą „snajperów”, zostały skazane na powolne, bolesne dogorywanie. Pytam – w imię czego? W imię jakich wartości „sport” ten zdobywa taką popularność, także wśród księży?! Czy możliwym jest, że myślistwo w Polsce jest zbyt popularne, zdeprawowane i zepsute do ostatniego szpiku kosteczki ostatniego dzikiego stworzenia? Niechże weźmie jeden z drugim „myśliwy” swego kilkunastoletniego synka na polowanie... wróć! Na strzelanie do piesków! Niech pokaże synkowi, jakie to łatwe! I niech się psycholodzy społeczni nie dziwią, kiedy do jednej z polskich szkół wparuje w przyszłości jakiś przystojny młodzieniec z pepeszą i zacznie „robić porządki”.
TOMEK ORLICZ