Jesteśmy w epicentrum „najbardziej merytorycznej” kampanii wyborczej wszechczasów. Ogłaszam przeto sezon ogórkowy za rozpoczęty. Wybaczcie mi, że tym razem będę pisał o wszystkim, a w szczególności skupię się najbardziej na naszych pokręconych emocjach, czyli de facto na niczym.
Tomasz Orlicz
Najświatlejsi jasnowidze naszych czasów przewidzieli dla terenu Polski Anno Domini 2020 suszę tysiąclecia. Na szczęście niebiosa pozostają w stałym kontakcie metafizycznym z ich umysłami i pospieszyły czym prędzej z takimi opadami na przysłowiowy metr kwadratowy, że i przysłowiowych grzybów wyskoczyło gatunkowo tyle, ile krąży opinii o istnieniu i nieistnieniu w naszym otoczeniu odmian koronawirusa.
Jeśli chodzi o mutacje tego rozprzestrzeniającego się w narodzie diabelstwa, potwierdzam, szczepionka jest już w drodze i w najlepsze będzie testowana na nas i na naszych niewinnych dzieciach. Jednocześnie śpieszę i uspokajam – w pierwszym stadium szczepieniom będą poddawani wolontariusze. Kolejną odmianą szczepionki, tym razem już w zupełności przeciw objawom wszelkich form zbiorowej głupoty, będziemy częstowani jako naród obowiązkowo. Mało tego.
Nawet się nie spostrzeżemy, jak przyjmiemy pierwszą porcję tego cudu inżynierii genetycznej rodem z laboratoriów z nie tak odległej Finlandii. Pierwotny plan zakładał dozowanie owej szczepionki w systemach dostarczania wody pitnej, lecz fińscy specjaliści bardzo szybko zorientowali się, że funkcjonują jeszcze w warunkach polskich tak zwane studnie przy gospodarstwach domowych. Ostateczna wersja ściśle tajnego protokołu z Helsinek, do którego treści mi jedynie wiadomymi ścieżkami udało się dotrzeć, w iście genialny sposób doprecyzowała technikę dystrybucji testowej szczepionki.
Tak więc, Panie i Panowie, jako że pieczywo jadać musi każde z nas, już od sierpnia wszelkiego kalibru niestworzone historie i durne zachowania odejdą w zapomnienie. Nie zdziwcie się zatem, gdy – obudziwszy się pewnego pogodnego poranka z błogiego snu dotychczasowej niewiedzy – zaczniecie gaworzyć literacką łaciną...
Moja przygoda z gazetą „Kurier Iławski” zaczęła się bez mała 12 lat temu. Sezon ogórkowy trwał wtedy w najlepsze, jak przysłowiowe trwa mać premiera Pawlaka, a ja podczas niezobowiązującego spaceru natknąłem się na ukrzyżowanego kruka na drzewie czereśni. Wisiało sobie ów truchło, biedaczyna, przybita na amen do drewnianego krzyżyka, zupełnie nieświadoma galopującej głupoty sprawcy takowego czynu. Nie byłem w stanie w owym czasie przewidzieć, ile jeszcze tego typu irracjonalnych zachowań potrafi zafundować nam lokalna rzeczywistość.
Później przyszedł sezon na misia. Pewien lubawski Schwarzenegger podczas niekoniecznie artystycznych występów w okolicach Zakopca pogryzł i udusił niedźwiedzia brunatnego, kilkumiesięcznego bobasa, po czym rozprawiał wszem i wobec, jaki to z niego, lubawiaczka pełną gębą, potrafi być bohater. Żeby chociaż przytrafił się jakiś naspawany opryszczkowym testosteronem nastolatek, który w przypływie pseudokreatywnej bezmyślności pogryzie jakiegoś rottweilera albo dorodnego dobermana, to dopiero byłoby coś.
Tymczasem na przednówku obecnego sezonu ogórkowego dowiaduję się z lokalnych newsów, że jakiś za przeproszeniem dwudziestolatek postanowił postrzelać do psa sąsiada z pistoletu nabitego plastikowymi kulkami. Zastanawiałem się ostatnio, czy nasza lokalna społeczność pod względem poziomu irracjonalności zachowań jest wycinkiem pewnej średniej statystycznej reszty kraju, czy może coś nas wyróżnia.
Lubawskie media dwoją się i troją, żeby przedstawiać moje rodzinne miasto podczas lata jako... letnie. Taka nie za zimna i nie za ciepła mieścina, w której nic nadzwyczajnego dziać się nie powinno. Lokalni gliniarze mogą się poszczycić tak przerażającą skutecznością, że nawet jak poszkodowany właściciel autka po kolizji przedstawi im dowód w postaci numerów rejestracyjnych samochodu, należącego do sprawcy, to ci przez bity tydzień nie potrafią przedsięwziąć interwencji. Mało tego.
Przed kilkoma dniami pewien poszukiwany sprawca włamań i kradzieży musiał się schlać na umór i plackiem rozłożyć na trawniku pośrodku miasta, żeby panowie policjanci byli władni w końcu go zatrzymać.
Wszyscy pamiętamy, jak kilka lat temu tę letnią atmosferę Lubawy schłodziła niemalże do granic wyobrażalnej tragedii tak zwana sprawa zimnej Lucyny. Historia matki, która zabijała i wciskała raz po raz swe świeżo narodzone dzieciątka do zamrażarki. Tego tematu przez lata nie ośmieliłem się podjąć publicznie z prozaicznego powodu. Lucynę, jak mi się niegdyś zdawało, znałem osobiście, więc jakiekolwiek bajania z mej strony w kwestii magazynowania frytek obok niemowląt byłyby nazbyt stronnicze, by można je było traktować choćby w części poważnie. Wspomnę jedynie o człowieczej hipokryzji, związanej z tą historią.
Jest pełnia kwietniowego lata 2014 roku. Przechodniów, spacerujących po lubawskim rynku, szmerem malowniczych kaskad zaprasza nowiusieńka fontanna. Nabieram trochę wody w dłoń i chcę schłodzić pysk mojego pieska, lecz ten – wyczuwszy niepowtarzalną okazję – daje susa, przelatuje nad murkiem fontanny i zaczyna pływać zadowolony z ochłody. Natychmiast słyszę grzmiący, karcący głos, dobiegający z okolic najbliższej ławeczki. Starszy pan bez skrupułów poucza mnie, że tak się nie godzi, że przecież w tej samej wodzie paplają się też dzieci, więc jak śmiałem dopuścić mojego burka do tak czystych wód użytku publicznego. Zmieszany przepraszam i przywołuję psinę do porządku.
Wydawałoby się banalna scenka rodzajowa, z jakimi możemy się na co dzień natknąć tuzinami. Dosłownie kilka dni później widzę w jednej z ogólnopolskich telewizji tę samą osobę. Starszy pan wydziera się wniebogłosy niewybrednym zestawem oskarżycielskich epitetów, adresowanych do sąsiadki – że to niby ona podkablowała policji o zamrażarce. „Moralizatorem” okazał się być niedoszły dziadek pomordowanych niemowląt, żyjący pod jednym dachem z dokonywanym przez lata procederem!
Sezon ogórkowy kampanii wyborczej jak nigdy zdaje się być naszpikowany wszelkimi formami hipokryzji. Rozglądamy się w poszukiwaniu niebieskiego kwiatu i kolców, lecz absolutnie nikt nie wspomina, że możemy być politycznymi daltonistami. I nawet gdybym brzmiał jak bęben przebity bitewną pożogą, pozwólcie mi wybrzmieć do końca...
TOMASZ ORLICZ