Kilkadziesiąt lat temu na Starym Mieście w Iławie stał sobie przy kiosku saturator. Co roku latem pan w wielkich, plastikowych okularach nalewał spragnionym gazowaną wodę z sokiem lub bez. Saturator był malutkim sklepikiem na kółkach rowerowych. Ten smak wody z sokiem pamiętam bardzo dobrze.
Obok iławskiego ratusza, przyklejona do jego bocznej ściany, stała budka z frytkami. Oczywiście były bardzo dobre. Na lody dziadek zabierał mnie przez ulicę, „do krasnoludków”. Nie wiem, dlaczego krasnoludki, ale te lody można było kupić tam, gdzie teraz jest sklep z alkoholem. Dwa kroki od ratusza.
Dzieciństwo spędzałem w okolicach Starego Miasta. Tu było wszystko, czego potrzeba dziecku na wakacjach. Delikatesy Społem, lody, frytki, biały plac Starego Miasta z fontannami i czarny, asfaltowy do gry w piłkę. Proste, metalowe bujaczki, piaskownica, a w południe w Programie I Polskiego Radia hejnał z wieży Mariackiej.
Wakacje u babci i dziadka były cudowne. Szafa zawsze pachniała śliwkami w czekoladzie, które babcia miała schowane na specjalne okazje. Na co dzień były ciasta, pączki, drożdżówka i rosół. Drożdżówka, nie taka sklepowa bułka z czymś tam. Babcia piekła ciasto drożdżowe w formie, a potem jadłem to z masłem. Raz zjadłem nawet kawałek chleba z domowym smalcem. Po latach się dowiedziałem, że babcia smażyła pączki na smalcu, więc i tak od niego nie uciekłem. Do ziemniaków był zawsze sos z porcelanowej sosjerki. Żółty o maślanym smaku.
Siedziałem beztrosko całymi dniami na balkonie i oglądałem osy w kwiatkach. Na stole leżała „Gazeta Olsztyńska” z czerwonymi literami i też czerwony „Dziennik Pojezierza”. Chyba tylko dwa kolory były w drukarniach. Czasami znajdowałem „Przekrój” i „Przyjaciółkę”.
Fontanny na Starym Mieście codziennie rano włączał, a wieczorem wyłączał pracownik spółdzielni „Praca”. Sięgał do jakiegoś zaworu pod pokrywą i woda leciała albo i nie. Na trawnikach obok fontann rosły na niskich krzaczkach pigwy. Czasami, jeśli dziadek miał czas, szliśmy na spacer „do pana w gumakach”. Pan ten to betonowy Stefan Żeromski, który dla małego chłopca był panem w gumakach. Ten pomnik był dla mnie labiryntem. Tyle okienek, zakamarków i potężny Żeromski z wielkimi nogami, dookoła których biegałem.
Dziś dwa kroki od ratusza zamiast baru Tramp jest parking i ulica, saturatora dawno już nie ma, a fontannami steruje zegar. Stefan Żeromski dalej dumnie pilnuje polskości Mazur, choć nie wydaje się już taki wielki. Za jego plecami wyrósł nowoczesny port, którego betonowe nabrzeże wydaje się nawiązywać surowością do stojącego kilka metrów dalej pomnika.
Port jest dla Iławy niemal tej skali inwestycją, co Gdynia dla przedwojennej Polski. Małe, powiatowe miasto, na skraju wielkiego świata i ważnych spraw pokazało, że potrafi. Podobnie jak polska Gdynia stała się perłą myśli technicznej i architektury, tak port od pierwszego dnia stał się powodem dumy mieszkańców i miejscem spacerów. Potrafimy! Nie wiemy jeszcze, co, ale jedno jest pewne – pokazaliśmy niedowiarkom, że umiemy! Białe ściany portu są naszym, powiatowym Monako. Tu będą cumować najdroższe jachty i parkować najdroższe samochody. Tu będą spacerować najpiękniejsze dziewczyny. Na portowym molo będą się zaręczać młodzi i przeżywać pierwsze randki gimnazjaliści. Wśród fal i wiatru niejedna dziewczyna wtuli się w niejednego chłopca.
Tak, port to bez wątpienia inwestycja udana. Czy można wyobrazić sobie lepsze miejsce na spacery w Iławie, czy znamy lepsze miejsce do pamiątkowego zdjęcia? Port zachwyca... mieszkańców i turystów. Czy zachwyca żeglarzy i uczniów Międzyszkolnego Ośrodka Sportowego, tego jeszcze nie wiemy.
Pewnie pod koniec sezonu poznamy opinię tych, dla których ten port powstał przede wszystkim. Czy wystarczy miejsca na żaglówki? Czy zimą uczniowskie optymistki pomieszczą się w hangarach portu? Niezależnie od tego, nawet gdyby port nie miał żadnego miejsca do cumowania, jest naszą Gdynią i naszym Monako.
Jak smutno wygląda przy porcie budynek pobliskiego Kormorana, który po raz kolejny próbuje reanimować kolejny dzierżawca. Z tej krowy mleka się już nie wydoi. To śnięta ryba, którą można jedynie wyrzucić na śmietnik historii. Sentyment do minionych dansingów, pamięć o wspaniałych pierogach z hotelowej restauracji pozostanie w ludziach na zawsze. Budynek hotelu nie wytrzymał jednak zderzenia z nowoczesną architekturą portu.
Całą dzielnicę czekają zmiany. W ciągu kilku najbliższych lat straci ona pewnie swój kameralny charakter i stanie się pełną dziennego i nocnego życia rozrywkową częścią miasta. To nieuchronne. Port stał się przyczółkiem nowego.
Promocja, jak widać, to nie tylko wirtualne akcje, mapki i foldery. Promocja może przybrać bardzo fizyczny kształt. Widać, że taka promocja się sprawdza. Zdjęcia portu będą reklamą miasta. Szkoda, że basen nie stał się podobnie eksportową atrakcją.
Od niedawna po iławskich chodnikach chodzi miejska maskotka. Optyś – sympatyczna postać o dużej głowie, ubrana w żeglarski mundurek to również reklama miasta. Pomysł wydziału promocji iławskiego ratusza nie znalazł wśród niektórych zrozumienia. Nazywany jest Opty-misiem. Miś, jak wiadomo, był przedsięwzięciem prezesa klubu sportowego Tęcza i kierownika produkcji Hochwandera. Miś jest zrobionym za państwowe pieniądze słomianym pomnikiem, który w końcowym efekcie ma zgnić.
Po co jest iławski miś i co promuje, podobnie jak w filmie Stanisława Barei, możemy się jedynie domyślać. Opty-miś udowadnia, że w promocji miasta coś się dzieje i nikt, nawet najwięksi wrogowie nie mogą powiedzieć, że ratusz nie ma pomysłów. Opty-miś odpowiada żywotnym potrzebom społeczeństwa. Wydział promocji mówi tym przedsięwzięciem: „To nasze, przez nas wykonane i to nie jest nasze ostatnie słowo!”. Iławskim misiem wydział promocji z pewnością zasłużył na trzynastkę i premię.
Wszystko za publiczne pieniądze, tak jak w filmie Barei sprzed 35 lat. Nic się nie zmienia.
BARTOSZ GONZALEZ