W ramach powitania wiosny postanowiłam wybrać się na parę dni do Rzymu. U nas zima (zwana dialektycznie przez część społeczeństwa naszego regionu „żymą”) pełną gębą, a tam wczesna wiosna, zielono, ciepło. Wprost przepięknie. To była szybka decyzja.
Bilety zabukowane od stycznia czekały na realizację. W połowie lutego informacja, że Benedykt XVI postanowił abdykować. Każdy w szoku, ale co się dziwić, młody już nie jest. Emerytura zasłużona. Później dociera do mnie informacja o przewidywanym terminie konklawe. Zbiegiem okoliczności nałożył się z terminem mojego pobytu w Rzymie. Zaczyna się robić ciekawie.
No więc poleciałam. Emocji co nie miara. W końcu pierwszy raz leciałam samolotem. Na szczęście jednak we Włoszech brzozy nie rosną, więc wylądowaliśmy szczęśliwie. Lot samolotem – coś wspaniałego. Start samolotu mogę porównać do szybkiej jazdy samochodem z górki. Czujesz, jak wszystko ci podchodzi do góry. Wspaniałe uczucie, przynajmniej dla mnie. Sam lot, jakby nie było, nudny. Jeśli jest pogoda, z okna można podziwiać panoramę i przepiękne widoki. A jak nie ma, to lecisz w chmurach i szukasz białych niedźwiedzi. Od czasu do czasu wpadasz w turbulencje. Co przypomina jazdę po drodze do Sampławy. Trzęsie identycznie. W końcu po długim locie następuje lądowanie. Nagłe przyśpieszenie maszyny, wciśnięcie w fotel i stoimy na włoskiej ziemi.
A tam zielono, wiosna przepiękna. Zwiedzanie głównych punktów Rzymu. Zachwyt nad architekturą. Szybka decyzja o pójściu do Watykanu. Oczywiście najpierw rewizja, dobrze, że nie skończyło się osobistą. Wiadomo, trzeba zachować środki ostrożności. Wpadamy na plac świętego Piotra. Ludzi pełno, ładnych parę tysięcy. Wszyscy wpatrują się w komin, jak sroka w gnat.
I nagle euforia, leci biały dym. Radość, szaleństwo, tego nie da się opisać. Ludzie krzyczą, biją brawo, ktoś nawet płakał z radości. I nagle wszyscy się wyrywają do przodu, pędem lecą pod balkon. To co, będę stała, też biegnę. Miejscówka prawie pod samym balkonem. Tak mi się przynajmniej wydawało. Jednak na drugi dzień okazało się, że to była całkiem spora odległość. Ale mimo wszystko byłam, widziałam. To jest tylko moje. Będę miała co wspominać na stare lata.
Po białym dymie nastąpiło oczekiwanie na papieża. W międzyczasie każdy dzwonił do rodziny, znajomych, z zapytaniem, kto został wybrany. W końcu my tam nic nie wiedzieliśmy. Po godzinie oczekiwania i wielu sprzecznych informacjach na temat nowego papieża pojawia się na balkonie w otoczeniu kardynałów. Tłum szaleje, znowu zaczynają się brawa, okrzyki, płacze i lamenty. Papież w końcu przemawia, oczywiście po włosku. O co chodziło, nie wiem. Mógł pogadać też po angielsku, większość byłaby wdzięczna.
Najzabawniejsze w tym wszystkim było, że deszcz niesamowicie padał, odkąd tylko postawiłam nogę na włoskiej ziemi, a przestało lać, jak tylko nad watykańskim niebem ukazał się dym. Coś czuję, że będą doszukiwać się kolejnego cudu. Ale jakby nie było, wybór papieża poprawił pogodę we Włoszech, więc reszta wycieczki minęła mi w cieplutkiej atmosferze.
Niestety, trzeba było wracać, co niemalże zakończyło się płaczem z mojej strony.
I tak moi drodzy sprawa się ma. W życiu bym nie przypuszczała, że znajdę się w samym centrum takiego szaleństwa. Jakby nie było, papież wybrany. Pontyfikat, z tego, co widziałam, zapowiada się interesujący. Iława życzy powodzenia.
KASIA GROSZ
Pojawienie się nowego papieża po godzinie oczekiwania
Autorka tekstu na tle Gwardii Szwajcarskiej
(straży przybocznej papieża)