Często zdarza się tak, że po „załatwionej” reklamacji mamy uczucie, że zostaliśmy oszukani. Niestety często zdarza się tak, że firma niekoniecznie kwapi się do naprawy danego towaru. Bywa też tak, że idziemy złożyć reklamację, a pracownik nie chce jej przyjąć. Niestety – wszystko to chwyty stosowane przez firmy, żeby wyjść na swoje. Naszym kosztem.
Jak każdy konsument często bywałam z tego faktu niezadowolona, aż w końcu sama trafiłam do firmy, która takie chwyty stosowała wobec swoich klientów. Jak się nie dać? To bardzo proste.
Po pierwsze: paragon to jest podstawa naszej reklamacji. Wiadomo, że one z czasem blakną, ale można je skserować. Inny sposób zasłyszany od kogoś, żeby schować do woreczka i wrzucić do zamrażalnika. Nie sprawdzałam, może to i działa.
Nie wszyscy jednak wiedzą, że jeśli zgubimy paragon, a płaciliśmy kartą, to wystarczy nam wyciąg z banku i mamy dowód zakupu. Gorzej, jeśli to była płatność gotówką, wtedy „po ptakach”. Mało kiedy sprzedawca zgadza się na taką reklamację, bo jeśli w takim przypadku będzie robiony zwrot pieniędzy, to oryginał paragonu musi trafić do biura. Wtedy zaczynają się schody. Pracownik może stracić pracę, bo chciał pójść komuś na rękę, a firma posądzi go o kradzież. Same nieprzyjemności. Zachowujcie więc swoje dokumenty sprzedaży.
Po drugie: termin. Ale o co chodzi? No właśnie, jeśli zauważycie jakąś usterkę, nie próbujcie naprawiać jej sami (oczywiście jeśli podlega jeszcze gwarancji), bo jak nie to „róbta co chceta”. Idźcie tam, gdzie dana rzecz była kupiona. Jeśli zauważycie dziurę w bucie, idźcie z nimi od razu, sama się nie zaklei. Od momentu zauważenia wady są dwa miesiące na to, żeby zgłosić reklamację sprzedawcy. Więc jeśli zobaczycie coś niepokojącego w lutym, a pójdziecie w październiku, to nie liczcie na to, że ktoś uwzględni wasze roszczenia. No chyba że zaczniemy kłamać i kombinować, mając nadzieję, że sprzedawca się nie połapie. Może się uda, ale mało kiedy coś takiego przechodzi. Pewne rzeczy należy załatwiać od razu, zamiast odwlekać i później jeszcze bardziej się rozczarować.
Po trzecie: termin rozpatrzenia reklamacji. Ustawowo 14 dni, no właśnie, ale na co? Czy na to, aby w tym czasie otrzymać naprawiony towar? Niezupełnie. W czasie tych dwóch tygodni sprzedawca ma obowiązek poinformować was, co się dzieje z naszym towarem, a niestety sama reklamacja może trwać znacznie dłużej. Tak więc gdy w ciągu wyznaczonego czasu nie otrzymacie naprawionego towaru, to nie denerwujcie się. Zacznijcie się wściekać dopiero wtedy, gdy nikt was nie poinformował, co się z reklamacją dzieje.
Po czwarte: towar do reklamacji należy przynieść czysty. To absolutna konieczność. Nie zdziwcie się, jeśli przyjdziecie z brudną rzeczą, a sprzedawca, hamując odruch wymiotny, wywali was ze sklepu. Jeśli jednak zdarzy się cud i taki towar zostanie przyjęty, a protokół spisany, to nie liczcie na to, że zostanie ona wysłana na dział reklamacji. Taka rzecz zazwyczaj jest chowana pod ladę i zabezpieczona, żeby smród nie rozszedł się po sklepie. Nikt normalny czegoś takiego do ręki nie weźmie. Wy możecie tylko narobić sobie wstydu i zostać odesłani z kwitkiem. Tak więc, jeśli wybieracie się z reklamacją, zadbajcie o czystość towaru, który chcecie pozostawić.
Po piąte: nie ma czegoś takiego, jak reklamacja towaru, który okazał się niewygodny. Macie dużo czasu, by daną rzecz przymierzyć, pochodzić w niej w sklepie, pooglądać. Nie spieszcie się z wyborem towaru. Fakt: to strasznie irytuje sprzedawców. Wiem to po sobie, ale jeszcze bardziej wkurza, gdy dzień po zakupie przychodzi z reklamacją, tłumacząc: „bo mi nie pasuje”. Co to znaczy? Chodzi o to, że jeżeli zakupicie jakiś towar i przyjdziecie następnego dnia, mówiąc, że coś was uwiera, nikt normalny nie przyjmie takiego zgłoszenia. Taka reklamacja owszem zostaje spisana, ale nie będzie wysłana do firmy. A dlaczego? Właśnie dlatego, że nikt nie udowodni, iż dana rzecz źle leży, ciśnie lub obciera. Macie tyle czasu, żeby się zastanowić nad zakupem. Dla firmy jest to po prostu rezygnacja z zakupu i chęć wyłudzenia pieniędzy, które u nich zostawiliście. Dlatego właśnie taka reklamacja ląduje pod ladą. Owszem, jest zakończona, uzasadniona, ale nie przez osoby za to odpowiedzialne, ale przez sprzedawców, którzy nie mogą czegoś takiego wysłać. Tak więc dobrze się zastanówcie, zanim cokolwiek kupicie.
Po szóste: co się dzieje, gdy reklamacja zostanie odrzucona? Bywa różnie. Klienci albo dają sobie spokój, albo zaczyna się prawdziwa batalia. „Brak podstaw do reklamowania wyrobu na niezgodność z umową”, tak najczęściej wygląda odmowa, pod którą następuje obszerne wyjaśnienie. I co dalej? Niewiele. Zgodnie z cichymi przepisami wewnętrznymi, w niektórych sklepach nie mogą przyjąć odwołania od odrzuconej reklamacji, chyba że po interwencji powiatowego rzecznika praw konsumenta. Jednak rzadko kiedy taka sprawa kończy się happy endem. Wiadomo – każda firma chce wyjść na swoje i robi wszystko, aby nie dać satysfakcji klientowi. Każda reklamacja to koszt. Przede wszystkim wysyłka, zazwyczaj kurierem, naprawa i ponowna wysyłka. Nikt nie chce przepłacać, więc jeśli naprawa będzie przekraczać cenę towaru, to jest ona odrzucana. Tak to właśnie wygląda.
Po siódme: gdy rozpatrzona reklamacja trafia do sklepu, zazwyczaj klienci odbierają ją od razu, ale są też i tacy, którzy sklep traktują jak przechowalnię – oczywiście tylko w przypadku, gdy reklamacja zostaje odrzucona. Taki towar potrafi zalegać bardzo długo. Wyrzucić go nie można, bo klient zgłosi pretensje. Po jakimś czasie, gdy sprzedawca po raz kolejny przewala taką „odrzuconą reklamację” z kąta w kąt, następuje wysłanie pisma. Jest tam wyraźnie zaznaczone, że w takim i takim terminie towar zostanie zniszczony. Wtedy taki klient nie ma wyjścia i przychodzi do sklepu z miną nie wróżącą nic dobrego. Najpierw wszczyna awanturę, a dopiero później opuszcza sklep, zaznaczając, że nigdy tu już nie wróci.
Zatem składając reklamację – uzbrójcie się w cierpliwość. Jedne przebiegają sprawnie, inne niestety nie. Jednak reklamować trzeba. Po to właśnie jest gwarancja. Powodzenia.
KASIA GROSZ