Na przełomie maja i czerwca na popularnych trasach biegaczy w Gdańsku pojawiły się plakaty profanujące najświętsze dla nich wartości. To było niczym podarcie Biblii przez „Nergala” Darskiego – skandaliczne i nie do wybaczenia. Nie wiadomo było, co z fantem zrobić – kłuł w oczy rano, wieczorem, w zależności od tego, o której preferowano uprawianie joggingu. Nie było kogo za to obwinić, nie było jak tego usunąć sprzed obrażonych oczu. Treść plakatów głosiła: „Nie biegam, bo nie muszę!”.
Gdy zachodzi słońce, a pogoda nie serwuje nieprzyjemnych niespodzianek w postaci lodowatego deszczu lub ostrego wiatru, nad Jeziorakiem gromadzi się pewna specyficzna grupa społeczna. Oficjalnie nie tworzą żadnego zgromadzenia, nie mają ani hasła, ani swojego znaku czy barw, nie ustalili, kto tak naprawdę stoi na czele. Wydaje mi się, że oni sami nie są świadomi, że stanowią jakąś grupę. Jedyne, co otwarcie ich łączy, to zajęcie i sposób ubierania się. Na myśli mam biegających.
Iława zrobiła się szalenie aktywna właśnie w tej dziedzinie. Nagle ruszają się i ci młodsi, i ci nieco starsi. W ruch poszły słuchawki na uszach, a na nogach pojawiły się specjalistycznie dobrane buty. Wyróżnić można tych „zdeterminowanych”, którzy suną aleją Jana Pawła nawet w największy deszcz czy ukrop, „towarzyskich”, grupujących się w stadka i wymieniających od czasu do czasu jakiś komentarz o pogodzie albo rozwiązanej sznurówce, a także „średniaków”, którzy nie są do końca pewni, czy z biegania mają być dumni, czy może wstydzić się dresów i włosów w nieładzie. Ci wszyscy są pod stałą obserwacją gwardii przybocznej, która lubuje się w nordic walkingu – mniej wymagającej fizycznie, ale z pewnością przyjemnej dyscyplinie, która według niektórych z chodnika przenieść się powinna na leśne drogi, bo na bruku cały ten sport traci swój zdrowotny sens.
Idąc o krok dalej, niedawno odbył się w okolicy pół-maraton. Dystans 21,1 km przyciągnął prawie czterystu biegaczy. Taki kawałek nie jest dla każdego, więc trzeba było wcześniej sprawdzić swoje możliwości, naprawić niedociągnięcia albo poddać się, określając swoje szanse na raczej marne. W okresie przygotowań frekwencja na alei zwiększyła się niemal dwukrotnie, co poniektórzy dwukrotnie zwiększyli także swoje zwykłe dystanse. Bieg ujawnił, że pośród fanów tego sportu jest wiele bardzo młodych twarzy, które z pewnością za kilka lat ze szkolnych treningów przerzucą się na hobbystyczne wieczorne zdobywanie Małego Jezioraka.
Zdrowy tryb życia jest obecnie na fali. Stworzył się ogromnie dochodowy biznes, który zarabia na naszym czuciu się dobrze z własnym ciałem. Nagle wszyscy bogatsi zapragnęli prywatnego trenera i dietetyka, który podrzuci im od czasu do czasu paczkę z przygotowanym według wszystkich wytycznych daniem. Karnety na siłownię podrożały, bo przybyło różnorodnych sprzętów, rozwijających takie partie mięśni, o których istnieniu dotąd nie mieliśmy pojęcia. Modny stał się też ów jogging – w cudowny sposób wszyscy najwięksi biznesmeni okazali się nałogowymi maratończykami, a wszystkie największe laski przyznają się do pomykania po zmroku w okolicznym parku. I tym biegaczom, którzy myślą, że swojej złotówki do przemysłu zdrowia nie dokładają, przypomnieć muszę mnogość butów sportowych na wszystkie możliwe powierzchnie, różnorodność bluz, spodni i innych niezbędników, które zakupujemy przed wyruszeniem na trasę, bo stały się tak zwaną „absolutną koniecznością”.
Taka moda nie jest zła, w końcu lepiej, żeby papierosy poszły w niełaskę, a top stało się uprawianie sportu i rozsądne odżywianie. Są jednak tacy, którzy z bieganiem właśnie się rozwiedli i związek ten podsumowują jako nieudany. Powód? Niezliczone kontuzje. Dziś sama o mało nie skręciłam nogi na krzywym chodniku, próbując wyminąć podczas biegu jakąś zakochaną parę na spacerze. Wielu moich bliskich doszczętnie zniszczyło sobie stawy kolanowe przez ten sport, co skutkowało długą przerwą od ruchu i bólami wpisanymi w każdy dzień, nie wspominając o trudniejszych przypadkach, które ratować się musiały drogimi zastrzykami. Bez wątpienia na plakacie „Nie biegam, bo nie muszę!” z przyjemnością postawiliby parafkę. Jest jeszcze inna grupa antyfanów biegania – ci, którzy nie widzą sensu w samym wysiłku dla wysiłku. Bieganie bez celu, takiego jak złapanie autobusu, dla nich jest po prostu idiotyzmem. Preferują stateczny tryb życia wykluczający sport, a nad Jeziorakiem można ich spotkać czytających mądre książki i rzucających pogardliwe spojrzenia na tego i owego biegacza czy rowerzystę.
Osobiście nie wiem, po której stronie barykady stanąć. Kiedyś hołdowałam poglądowi, że bieganie to sport idealny. Rozwija ciało i buduje ducha, dzięki czemu przyjemniej patrzy się w lustro i częściej uśmiecha. Oczy zaczęły mi się otwierać, gdy przyszły pierwsze bóle, a dawna częstotliwość biegania musiała zostać zmniejszona. Dziś biegam dużo rzadziej, ze średnią przyjemnością, bo nie wiem, czy tak naprawdę warto fundować sobie ból w imię jakiegoś tam sportu czy „stylu życia”. Chyba nie, bo życie na to jest za krótkie i zbyt bolesne czasem samo w sobie.
Po kilku tygodniach tajemnica gdańskich plakatów rozwiała się sama. Biegacze triumfująco wznosili oczy, by podziwiać ich nową odsłonę. Plakaty okazały się być wyjątkowo sprytną reklamą środka na… biegunkę. I znowu powróciła przyjemność joggingu. Tylko gdzieś z tyłu głowy zostało pytanie, czy naprawdę warto się męczyć i czy tego chcemy, a nie poddajemy się kolejnej modzie.
MARLENA KLEPACKA