Logo Kurier Iławski

Pierwsza strona
INFORMACJE
Opinie
Kurier Zdrowia i Urody
Papierosy
CENNIK MODUŁOWY
Ogłoszenia drobne
Ogłoszenia modułowe
Stopka
Wyszukiwarka
FORUM

Opinie
Dumne cztery pokoje burmistrza (oklaski)
Dekalog dla wyspy Wielka Żuława
Sezon na grzyby
Po co segregować odpady? Egzamin z dyscypliny
Czy teraz lubi się wracać do szkoły?
LGBT w radzie miejskiej Iławy?
Pozostały tylko obietnice
Epidemia paradoksu
Połowa wakacji minęła, nastroje raczej słabe
Burmistrz zamyka amfiteatr i ma spokój!
Nic się nie stało. Jedziemy!
Ciemność widzę!
Turystów może to nie irytować?
Śmieci nasze powszednie
Dziennik końca świata (7). Powrót do normalności
Ulica księcia Surwabuno
Ewa Wiśniewska, czyli „Powrót Smoka”
Na młode wilki obława…
Serdeczny szwindelek
Szkoda nas na szaszłyki, dlatego chłodźmy głowy!
Więcej...

Opinie

2011-12-21

Klepacka: Metafizyka na święta


Mieszała herbatę z goździkami, od czasu do czasu biorąc mały, niemal ptasi kęs cynamonowej bułeczki. Już od godziny próbowała napisać cokolwiek, ale okoliczności nie sprzyjały. Łapała się na nerwowym zerkaniu w okno, nic jednak nie było w nim widać poza wielką, ciemnogranatową plamą, którą zarzucono na świat niczym mroczną płachtę.


Żadna szkoda. I tak wiedziała, co się pod nią kryje. Kilka stopni na plusie, żadnego śniegu, ludzie zabiegani, buszujący po sklepach z wyrazem zakłopotania na twarzach. Jasne jest dla wszystkich, że w powietrzu wcale nie czuć świąt. Zostało już tylko kilka dni, więc trzeba udawać. Ona sama też musiała poudawać – miała do napisania świąteczną bajkę dla dzieci na swoją oficjalną stronę internetową. Od dziesięciu lat zajmowała się książkami dla najmłodszych i była w tym całkiem niezła, jednak od jakiegoś czasu okoliczności po prostu przestały sprzyjać.

– No nie mów, że nie możesz nic wyprodukować – powiedział jej narzeczony, zjawiając się nie wiadomo skąd, ściągając cienki płaszcz i w pośpiechu zrzucając suche buty. Żadnego szalika ani czapki.

– Pomidorowa w lodówce – odpowiedziała bez jakiejkolwiek emocji w głosie, jak mała dziewczynka bujając się na krześle i gryząc ołówek z gumką.

– No już nie przesadzaj, naprawdę nic a nic? Który ty już dzień nad tym siedzisz?

– Pomidorowa w lodówce.

– Co za beznadziejna robota, pracujesz tyle dni i żadnych efektów, kompletnie nieekonomiczne – powiedział, podwijając rękawy koszuli i kierując się do kuchni. No tak, jego ekonomiczny, biznesowy, menadżerski, coachingowy i Bóg wie, jaki jeszcze umysł nie widział nic poza zyskami, nie kasą, ale zyskami, ulepszeniami, doskonaleniem. A ona utkwiła w miejscu.

– To nie fair, wiesz? – zaczęła się bronić. – Naprawdę nie pojmujesz, ile do tego musisz włożyć samego siebie. To nie jest tak, jak z tymi twoimi finansami, obliczenia, kalkulator i teczuszka, wiesz? Pisanie to jest m e t a f i z y k a. Metafizyka, rozumiesz? – powiedziała głosem podniesionym na tyle, żeby usłyszał ją znad garnka z pomarańczowym płynem, ale nie na tyle, żeby sąsiadka z dołu prosiła o interwencję policję.

– I w tej metafizyce nie jest wcale tak prosto się odnaleźć. Powiedz mi, co w tym roku się stało, że tych świąt w ogóle nie ma? – ciągnęła. – Non stop była jakaś robota i robota ostatnimi miesiącami. Nawet się dobrze nie zastanowiłam, jak bym chciała je spędzić i co? I kiedy ja mam to wszystko przeżywać, powiedz mi? Tę całą duchowość, o której się tyle mówi? Czy ty wiesz, co to są w ogóle roraty?

– Raty? Anka, jakie raty? My nic na raty przecież nie braliśmy, twoja matka nienawidzi rat.

– Boże, Krzysiek, roraty. Ro-ra-ty. Dzisiaj w gazecie zapraszali. Ja też nie wiem, co to, wiem tylko, że w kościele.

– W kościele? Boże, Anka, od kiedy ty niby chodzisz do kościoła? – powiedział z wyrzutem, ale po chwili zreflektował się i przyszedł do niej z kuchni. – Kochanie… rozumiem, że przechodzisz przez trudny czas, nie możesz nic napisać. Wiem, terminy gonią. Pamiętaj, że jestem z tobą. Nie musisz szukać tej pomocy nigdzie indziej. Słyszysz, kotek? Jestem z tobą, no popatrz na mnie – wziął jej twarz w swoje dłonie, zgniatając jej policzki i robiąc zabawne fałdki, na widok czego śmiał się i powtarzał „Jestem z tobą”.

Po chwili oboje śmiali się już z tego kryzysu, siedząc w kuchni przy zimnej goździkowej herbacie, nadgryzionej bułeczce cynamonowej i pomidorowej, którą ugotowała w południe z powodu absolutnego braku weny twórczej.


* * *

Dwudziestego trzeciego grudnia wieczorem dotarli na miejsce, do domu jej rodziców w Iławie. Przyjechali, żeby spędzić razem święta. Po raz pierwszy jednak zabierała ze sobą Krzyśka. Opowiadanie na stronę napisała dopiero tego dnia rano, bo przez poprzednie zajmowała się nużącym, ale obowiązkowym kupowaniem, sprzątaniem, gotowaniem potraw, które wspomogłyby jakoś mamę w przygotowaniach wigilijnych. Przynajmniej nie musiała myśleć nad niczym. Żując cytrynową mambę, bujała nogami przy kuchennym stole, rozmawiając z rodzicami. Tematy krążyły wokół jej przyszłej emerytury („Dziecko, zacznij już odkładać, bo potem państwo to ci figę pokaże, jak przyjdzie co do czego”), kredytów („Broń Boże nie bierz, my ci pomożemy”), ślubu („Kiedy?”), ewentualnych dzieci („Kiedy po ślubie?”) i innych standardowych zagadnień. Od siedzenia zaczynały już ją boleć pośladki, a w kubku dawno skończyła się kawa.

– Idę na spacer. Krzysiek i tak pojechał do galerii robić swoje ostatnie zakupy, bo nawet nie miał na prezenty czasu ostatnio. Będę na obiad.

– Na spacer w taką pogodę, przecież leje deszcz?

– Mamo…

Nie zadała sobie nawet trudu wzięcia rękawiczek, jakby na znak protestu, że aura potęguje w tym roku poczucie przedświątecznej beznadziei. Połowie krewnych, którzy zwykle przyjeżdżali na Boże Narodzenie z daleka, w tym roku jakoś nie chciało się przybyć i poznajdowali sobie mało wiarygodne wymówki. Zapowiadało się ponure, kameralne grono, te same filmy i to samo jedzenie, co zwykle. Musiała się gdzieś wyrwać.

Ulice jej rodzinnego miasteczka niewiele się zmieniły. Oprócz tego, że mokre, to jeszcze spokojne, jednostajne. Nie były zbyt interesujące. Ludziom zdawało się to jednak nie przeszkadzać. Wielu z nich spacerowało tak jak ona, za to nie mieli takich skwaszonych min. Dawno nie widziała takiego widoku – ludzie idący gdzieś powoli, dla przyjemności. I wcale nie byli starzy. Odwiedziła kilka sklepów, kupując niepotrzebne rzeczy – słodki lizak obtoczony w kwaśnym cukrze, czekoladowy dzwoneczek, kalendarz adwentowy. Spacerowała, wyjadając kolejne dni z kalendarza, pod każdym okienkiem bowiem kryła się jedna czekoladka. Gdzieś około czekoladki z 13 grudnia przypomniał jej się znajomy kościół niedaleko. Korciło, żeby stanąć w nim po raz pierwszy od… dziesięciu lat? Może więcej. Nie zdążyła skonsumować czekoladki z 20 grudnia i była już pod wielkimi, ciężkimi drzwiami kościoła zwanego „czerwonym”.

W środku panowała bezwzględna cisza.

Miała prawdziwy dylemat, czy klęknąć czy nie, ale znajdowało się tu i ówdzie kilka samotnie modlących się kobiet, więc uklękła z czystego szacunku do ich wierzeń. Dawno nie czuła w sobie takiej pustki i nie miała tylu pytań. Po co żyję? Jaki jest sens? Czy jest ktoś, kto rzeczywiście się mną opiekuje? Z kim powinnam się liczyć? I kto tak naprawdę to wie?

Podziwiała misterne malunki na ścianach, zrobione zapewne dziesiątki lat temu. Złoty ołtarz, piękne świeczniki. Zapach choinek w tym miejscu był właśnie taki, jaki powinien – odurzający i dziki, nie wzmacniany dezodorantem o zapachu leśnym, a prawdziwy, głęboki. Mieszał się z wonią drewnianych konfesjonałów i wysłużonych ławek. Czy w tym miejscu rzeczywiście przebywał Bóg?

Minęło kilka minut kompletnej ciszy. Pomyślała o tych modlących się kobietach. Ile czasu mogły spędzać w kościele? I skoro ich wiara była tą jedyną, tą „oświeconą” i prawdziwą, dlaczego nie głosiły tego na ulicach, stojąc na drewnianych skrzynkach i nie próbowały przez to ocalić świata, który cały skłaniał się ku bożkowi pieniądza?

Postanowiła wyjść, zebrała się dość szybko i tym razem bez klękania opuściła kościół. Wracając do domu, myślała nad tym wszystkim. Od roku żyli z Krzyśkiem z dnia na dzień i nigdy nie rozmawiali o tym, żeby jakoś się określić ani z małżeństwem, ani z dziećmi, ani tym bardziej z duchowością. Miłość zdawała się być tym duchowym elementem wszystkiego, ale teraz… Teraz to już nie wystarczało. Musiała odnaleźć sens i zupełnie nie wiedziała jak.

W domu tata podłączał właśnie małe, białe lampki do prądu. Choinka rozjaśniła się zupełnie jak rok temu. Za chwilę zapewne zawisną na niej małe, złote bombki. Na cały dom rozbrzmiewały kolędy Violetty Villas, a z kuchni dochodziły odgłosy przesuwanych blach i grających o siebie widelców. Jedyną nowością był Krzysiek, dla którego były to pierwsze święta w takim składzie.

– Świetne te kolędy Villas, nigdy wcześniej ich nie słyszałem – powiedział jak na zawołanie, potwierdzając, że jest świeżakiem, jeśli chodzi o święta w tym domu.

– Moja żona woli Krzysztofa Krawczyka, więc dla tych musiałem wygospodarować czas tylko dziś. Jutro niczego innego niż Krawczyka nie usłyszysz, jak co Wigilię zresztą. Co tam nowego słychać córuś? Pochodziłaś, zobaczyłaś dawne kąty?

– Nie takie dawne tato, ale zobaczyłam. Ma ktoś ochotę na kwaśnego lizaka?

Tata skrzywił się, a Krzysiek podszedł do niej i objął ją w pół. Zdawał się w ogóle nie słyszeć pytania, mocniej ją przytulił, wtedy odepchnęła go.

– Uważaj, to boli! – syknęła.

– Przepraszam – powiedział i ze zrezygnowaniem opuścił ręce, po chwili chyba zapomniał o wszystkim, bo zajął się strojeniem choinki z jej ojcem i męskimi rozmowami.

Resztę dnia spędziła na porządkowaniu rzeczy w swoim starym pokoju, wszystkich zeszytów pełnych notatek z czasów, kiedy wiedziała, czego chce i umiała cieszyć się ot, dobrą kawą z syropem. Krzysiek rzadko jej przeszkadzał, mama tym bardziej, zaaferowana robieniem zbyt wielu potraw niż rzeczywiście potrzeba, a z tatą nawet nie wiedziała, co się działo. Co jakiś czas wstawała z drewnianej podłogi zawalonej rzeczami, żeby przemknąć się po coś do jedzenia albo zmienić utwór, którego potem w kółko odsłuchiwała. Tego wieczoru królowały piosenki Henry’ego Mancini.

Wigilię spędzili dokładnie tak, jak oczekiwała. Nie przybył niespodziewany gość, prezenty okazały się trafne, nikt nie zadławił się ością ani nie zatruł jedzeniem. Na pasterkę już nie chciało im się iść, bo dość wcześnie otworzyli wino i rozwiązały się języki. Rozmawiali o rządzie, pieniądzach, pracy i planach na początek roku. Potem obejrzeli komedię i zaczęli podjadać ciasta, by następnie zasnąć ciężkim, ale słodkim snem ludzi, którzy cały dzień spędzili na świętowaniu, a zarówno ich stoły, jak i żołądki uginają się od wyśmienitości.


Rok później...

„…I wtedy właśnie Lucynka weszła z powrotem do szafy na poddaszu, która przeniosła ją do świata, który sobie wybrała – do świata dam dworu, napuszonych pudli, wielkich, kremowych tortów i zachwycających sukien, z których każdą można było ubrać tylko raz” – skończyła opowiadać Ania. Wlepione w nią dwadzieścia oczu rozjaśniło się od uśmiechów, dziewczynki zaczęły klaskać i podskakiwać radośnie. Uśmiech zakwitł także na ustach Ani, ale wiedziała, że ma niewiele czasu, więc musi szybko uściskać dziewczynki i jechać w odwiedziny do jednego z chorych, którymi się opiekowała.

Od pół roku Ania mieszka w Kenii. Wyjechała jako wolontariuszka Polskiej Akcji Humanitarnej.

Jak to się stało? Wszystko przez te nieszczęsne święta, no i tę herbatę z goździkami i cynamonową bułeczkę. Zrozumiała, jak bardzo jej życie nie ma sensu i że ów sens sam się nie znajdzie, nie zawita nikt z odpowiedzią: Jak żyć? Nikt nie powie jej, która z religii ma monopol na prawdę, a która jest obłudą. Postanowiła sens nadać sama. Pozamykała wszystkie sprawy w Polsce, wynajęła swoje mieszkanie studentkom, przeszła potrzebne badania i kupiła niezgrabne, ciężkie buty, żeby chroniły ją przed skorpionami. A potem, nie oglądając się za siebie, po prostu wyjechała.

Co z Krzyśkiem? Ich związek okazał się pomyłką. Nie słuchali siebie, coraz mniej o sobie wiedzieli. Zatrzymali się na mieliźnie, z której nie było już powrotu. Wszystko rozwiązała jedna rozmowa, niewiele żalu.

Właśnie miała przed sobą pierwszą Wigilię w Afryce, pierwszą Wigilię poza rodzinnym domem od dwudziestu ośmiu lat. Jej głównym zadaniem tutaj była pomoc – dla tych dziewczynek, nikt nie miał czasu i ochoty, by wymyślać im bajki i pobudzać ich wyobraźnię. A o starsze osoby nie dbał po prostu nikt. Miała co robić, każdego dnia stawała przed nowym wyzwaniem.

Nie oznacza to, że przestała pytać o sens. Wręcz przeciwnie, nawet udało jej się wygospodarować sobie każdego dnia trzydzieści minut na medytację. Taką po swojemu, bez mantry, gdzieś na łonie natury i bez butów. Co jakiś czas czytała na przemian święte księgi, tylko po fragmencie, który potem starała się wcielać w życie. Najłatwiej szło jej z Biblią, więc może jednak coś w tym było?

W tym roku także nie towarzyszył jej śnieg, ale nawet o tym nie myślała. Słońce zaczęło już zachodzić, wkrótce wszyscy wolontariusze mieli zebrać się, by świętować. Usiadła na ciasnym łóżku i rozpuściła spalone słońcem włosy, by oddychały razem z nią… Czym? Wolnością, radością. Żyła.

MARLENA KLEPACKA

  2011-12-21  

Z komentarzami zapraszamy na forum
Wróć   Góra strony
106612897



REDAKCJA:
redakcja@kurier-ilawski.pl


Zaproszenia: co, gdzie, kiedy?
informator@kurier-ilawski.pl


Biuro Ogłoszeń Drobnych:
ogloszenia@kurier-ilawski.pl


Biuro Reklamy:
reklama@kurier-ilawski.pl


Kronika Towarzyska:
kronika@kurier-ilawski.pl






Pierwsza strona | INFORMACJE | Opinie | Kurier Zdrowia i Urody | Papierosy | CENNIK MODUŁOWY | Ogłoszenia drobne | Ogłoszenia modułowe
Stopka | Wyszukiwarka | FORUM | 
E-mail: redakcja@kurier-ilawski.pl, reklama@kurier-ilawski.pl, ogloszenia@kurier-ilawski.pl
Copyright © 2001-2024 - Kurier Iławski. Wszystkie prawa zastrzeżone.