Biegnąc uważasz, żeby nie potknąć się o porzuconą na ziemi butelkę wody. Jest ich setki, na co normalnie podskoczyłoby ci ciśnienie, bo jak tak można śmieci byle gdzie wyrzucać, ale w tym czasie i tym miejscu te butelki nie stanowią nic oburzającego. Wtóruje im cała łąka mokrych, kolorowych gąbek, leżących na asfalcie, przybrudzonych brunatnawymi kałużami wody ze zraszaczy. Kwidzyński bieg w około 27 stopniach Celsjusza i przy pełnym słońcu nie odstraszył biegaczy, także iławskich.
Kilka dni przed biegiem. Stan ogólny: bardzo dobry. Stan nóg, kolan i wszystkich innych członków: wyśmienity. Rozgrzana biegiem na tym samym dystansie w weekend, mam siły i motywację na podbicie Kwidzyna.
Przeglądam listę uczestników tego 10-kilometrowego „IV Biegu Papiernika”, organizowanego głównie przez władze miasta i firmę International Paper, przez której teren przebiega spora część trasy, jak się później okazało, przejmująca, industrialna i niesamowicie ciekawa. Na liście wiele osób z Iławy. Niektórych nazwiska znałam, a niektórych brzmiały zupełnie obco. Szok, zdziwienie, a przecież Kwidzyn jest tak blisko Iławy. Mały rumieniec na policzkach, bo sama biegłam sklasyfikowana jako mieszkanka Gdańska.
Dzień startu. Wyruszyliśmy w uszczuplonym składzie. Temperatura dla wielu okazała się zbyt mordercza, żeby podejmować walkę ze sobą. Wiadomo, że w takiej gorączce nie poszalejesz z czasem (chociaż niektórym się udało). Najważniejsze jest ukończenie biegu.
Dobra organizacja od początku rzuca się w oczy – na parkingi kierują specjalnie wyznaczone osoby. Wszystko jasne, gdzie iść i po co, wcześniejsze informacje dla dojeżdżających, jakie dostarczyli organizatorzy, także okazały się niezawodne. Pakiety startowe, zawierające wiele gadżetów i – co najważniejsze – numer startowy odbiera się zaskakująco szybko. Ostatnie kęsy batona, łyk wody i można zacząć się ustawiać.
Biegaczom w Kwidzynie wtórowała na starcie orkiestra, a większość trasy obstawiona była kibicującą młodzieżą. Pompony, oklaski, okrzyki. Różnie to działa na biegaczy. Niektórzy w trakcie są tak zmęczeni, że okrzyk „Dawaj, dawaj!” doprowadzi go do szewskiej pasji i myśli „sama dawaj, możemy się zamienić”, inny na taki okrzyk szaleńczo przyspieszy. Chyba mam w sobie coś z tych pierwszych. Przez ułamek sekundy jestem zgorzkniała i mam ochotę odkrzyknąć, że to wcale nie jest łatwe, a potem iść do domu, ale po chwili te myśli jak zniszczone biegacze buty rozłażą się na wszystkie strony, by potem odejść w zapomnienie. W zamian uśmiecham się i przybijam dzieciakom parę piątek.
Trasa dostarczała wrażeń. Nie co dzień ma się wstęp do tak ogromnej fabryki, jaką jest International Paper. Celuloza everywhere. Czasami trochę dało się ją wyczuć w powietrzu, czasami irytowało, że nie ma w pobliżu ani jednego drzewa, dającego cień, w zamian kominy, kominy i jeszcze raz kominy!
Ciekawym elementem trasy były tory, na których czułam się jak człowiek poza prawem: przebiega przez tory tak zupełnie legalnie 1600 osób? Niemożliwe! I te gąbki i litry wody, które ratowały życie, razem ze zraszaczami, które niektórzy pokochali, a niektórzy znienawidzili (mokre skarpetki powodują otarcia stóp do samiutkiego mięsa).
Jak pobiegli inni iławianie? Nie mam pojęcia. Oczywiście obecne były też okolice Iławy, całkiem sporymi grupami. Jedną z nich była ekipa przygotowująca się do tegorocznego triatlonu w Suszu. Bardzo ciekawią mnie odczucia innych, chociaż nie było jeszcze możliwości konfrontacji. Nie spotkałam też dotąd na trasie dookoła Jezioraka nikogo z charakterystyczną czapeczką czy frotką na nadgarstku. Wypatruję.
Ten felieton to może bardziej reportaż lub opowiadanie, mające na celu opisać taki bieg oczami kogoś, dla kogo to wszystko jest zupełnie nowe. To dopiero drugi bieg miejski, w którym brałam udział, więc dopiero się uczę, o której powinno się przyjechać, żeby zdążyć zdać depozyt i jak przygotować się do tego typu biegów w różnorodnych warunkach pogodowych. Niewątpliwie jest to niezła satysfakcja, kupa radości, wyzwanie, które jednak unosi nad ziemią i uzależnia od siebie. Endorfinowy narkotyk, coś, co staje się z czasem tak niezbędne, jak poranna kawka z mleczkiem.
Kwidzyn stanął na wysokości zadania pod względem organizacyjnym. Było odpowiednio technicznie, byli sponsorzy, którzy naprawdę dali czadu – bieg był darmowy, gadżetów cała masa, piękny medal. Pomogła także policja, z żywym zainteresowaniem obserwując zmagania biegających. Pytając o drogę do dworca, jeden z policjantów opowiedział mi całą trasę, a na odchodne, gdy już odeszłam kilka kroków, zakrzyknął: „Jaki czas?”. Pozytywny duch pozwolił przezwyciężyć upał, w którego sam środek wszyscy się wpakowaliśmy (bieg zaczynał się o 11:12). Wrażenia niesamowite i do tego iławianie mogą czuć się tak swojsko, bo gdzieniegdzie jest szansa ujrzeć znajomą twarz.
Ale do czego zmierzam? Ten bieg to spore wyzwanie dla iławian, którzy przed sobą mają organizację półmaratonu. Bez wątpienia spora grupa z kwidzyńskich „papierników” przyjedzie do Iławy jako goście, oczekując podobnego poziomu. Nigdy nie biegłam w Iławie, więc nie mam porównania, ale mam nadzieję, że również się spiszemy.
Przed pierwszym biegiem miejskim wszyscy mówią, że zmieni on twoje podejście do biegania w ogóle. Jest stres, jedna wielka niewiadoma. Po tym pierwszym biegu, naładowany/a koktajlem endorfiny i adrenaliny, rzeczywiście czujesz się, jak nowonarodzona osoba. Płynie to wszystko z pokonywania własnych słabości, kontroli nad myślami, którą stopniowo zdobywasz na trasie, tak że w pewnym momencie nic nie jest w stanie cię zatrzymać.
Zachęcam wszystkich do podjęcia próby i przebiegnięcia iławskiego półmaratonu, do którego jeszcze można się przygotować, a motywacja powinna być ogromna, bo to przecież nasze miasto i to my jesteśmy gospodarzami. Widzimy się na starcie!
MARLENA KLEPACKA