Temperatura na Wybrzeżu doszła do okresu brzydkich butów. Taki okres nastaje dwa razy w trakcie zimy – po raz pierwszy, kiedy robi się naprawdę lodowato, mróz piecze w twarz i sprawia, że ludzie czekający na tramwaj kołyszą się jakby w tańcu, drepcząc skostniałymi nogami w miejscu. Po raz drugi okres brzydkich butów nadchodzi w momencie, gdy topnieją śniegi, a skarpetki robią się nieznośnie mokre na wiele długich godzin z powodu kłamliwie reklamowanego obuwia. Oba okresy wymagają wyciągnięcia najcieplejszych, największych, otoczonych mosiężnie grubą podeszwą butów, a przez to najbardziej nieestetycznych. Obecnie zaatakował nas okres numer jeden. A w Iławie? W Iławie niestety nie mam pojęcia.
Im bardziej w listopad, tym bardziej tęsknię za domem. Nie wiem, dlaczego. Może to z powodu wizji świąt gdzieś tam wyłaniającej się zza horyzontu? Ale nie takiej taniej, z bombkami z plastiku i Kevinem, którego pewnie znów rodzice zostawią samego w domu. Raczej w powietrzu czuć pierogami z kapustą, a w uszach dźwięczą kolędy grane w Bracie Albercie. A może po prostu wkroczyliśmy w czas melancholii, bo w końcu rozpoczął się miesiąc wspominania, od zmarłych po historię Polski, a jak się niedawno okazało, także przypominania sobie, że wciąż mamy buńczuczną słowiańską naturę (warszawskie zamieszki). Nie zmienia to wszystko jednak faktu, że zaparzam sobie czasem wieczorem kubek herbaty „Mroźny poranek”, który kupiłam kiedyś razem z mamą i tęsknię, siedząc w zadziwiająco ciepłym o tej porze roku pokoju na poddaszu.
Nie da się chyba ominąć skojarzenia z patetycznym do śmieszności tonem senatora Polaka z kultowej polskiej komedii „Poranek kojota”: Kiedy mówię Polska, mam przed oczami pszeniczny kłos wyrosły na tej ziemi… Mimo tego spróbuję, bo naprawdę kiedy myślę o Iławie, mam przed oczami kilka obrazów, kilka miejsc.
Jeziorak. Jedno z niewielu moich wspomnień o nieżyjącym bliskim ma miejsce właśnie tam. Jedne z pierwszych małoletnich randek były po prostu spacerem w tą, z powrotem i naokoło tego jeziora (jak można było przez dwie godziny chodzić na mrozie bez celu? A brr!). Niegdyś nad Jeziorakiem mieszkała także moja przyjaciółka, więc ul. Mickiewicza kojarzy mi się z wpadaniem na szybką kawę i plotki po lekcjach w „żeromku”, które przeradzały się w bieg w rozsznurowanych trampkach do autobusu do domu, modląc się, żeby się nie wywrócić. Od niedawna Jeziorak znaczy dla mnie przede wszystkim jedno – bieganie. Po prostu nie ma lepszego miejsca, chociaż bieg po kostce brukowej jest horrendalnie niezdrowy dla stawów. Nieważne, liczy się sceneria.
„Żeromek”, drogi „żeromek”! Już teraz wiem, co oznaczają te rozanielone głosy magistrów, gdy wspominają czasy studiów. Mam to samo w stosunku do liceum. Największe zmartwienie trzech lat w postaci matury okazało się zmartwieniem na wyrost, a w pamięci pozostał smak ciastka z marmoladą ze szkolnego sklepiku, studniówki, na której mój partner dopiero uczył się tańczyć, i wiosennych wagarów, na których koleżanka z klasy wskoczyła do jeziora, żeby sfingować, że została do niego brutalnie przez kogoś wrzucona po to tylko, by nie musieć iść na geografię. Niczym sześćdziesięciolatka powiem: kiedyś to były czasy!
A las to chyba przeszłam wzdłuż i wszerz. Zaczęło się od znienawidzonych biegów przełajowych, na które chodziło się z podstawówki „czwórki”. Mój ówczesny brak kondycji powodował, że przeżywałam prawdziwą traumę. Wszystko, tylko nie na biegi do lasu. Większość takich wypadów kończyła się społecznym upokorzeniem pt. ostatni na mecie. Potem nadeszły lepsze czasy – poprawiła się kondycja i nawiązały się „spacerowe” przyjaźnie. Miałam kiedyś bowiem przyjaciela, z którym spacerowałam do lasu dość często – omówiliśmy chyba wszystkie możliwe tematy. Gdzie się podziali ci ludzie i te czasy?
Z oddalenia Iława mieni się na pstro. Mam wrażenie, że niektóre rzeczy to tylko tutaj – ktoś się powiesił z miłości, ktoś sąsiadowi ukradł płot, a co trzecia twarz spotkana „w mieście” wygląda znajomo. Wszyscy wiedzą, gdzie jest „Żyd”, „Deboj”, a jak idę na „trójkę”, to jasne, że mam na myśli boisko jednej podstawówki. Lubimy szarlotkę z lodami z Kapera, a piwo najlepiej smakuje nam w parku. Nie doceniamy, że taksówka za 6 zł to błogosławieństwo! Tylko w szpitalu wszyscy się kłócą. I o nocne kluby też. Wszyscy robią zakupy w Biedronce i choć raz kupili chińskie skarpetki na rynku, a jak nie skarpetki, to tzw. kartridże do Pegazusa. Wszystko w okolicznych miejscowościach ma swoje święto – Dzień Dziecka, Seniora, Nauki, Plonów. Fotografujemy mikołajki w SP4, dyskotekę szkolną w SP2, niemowlęta z oddziału. Większość z nas nie ma pojęcia, kto zrobił rzeźby stojące w parku. Bawi nas ilość rond w mieście, ale zdążyliśmy się już do nich przyzwyczaić. Denerwuje nas, że na „dzikiej” plaży jest mało piasku i jezioro coraz bardziej zanieczyszczone. Wszyscy uwielbiamy lody włoskie kupowane koło wiaduktu.
Brzmi bardzo przewidywalnie, prawda? Jak w filmie „Truman show”, gdzie dla bohatera stworzono zamknięty świat. Nasze niebo na szczęście nie jest z kartonu, ale też jesteśmy tacy malutcy i tacy zamknięci, z ulubionymi miejscami, ze wspomnieniami. Ja swoje pielęgnuję, bo do momentu wyprowadzki na studia żyłam jak pączek w maśle – bez trosk, bez psycholi spotykanych na ulicach, bez kieszonkowców, tłoku, bez troski o zawartość własnej lodówki i o to, czy ktoś powiesił pranie, czy gnije sobie leniwie w pralce. Zupełnie nie obchodzi mnie, że mój edytor tekstu zaznacza mi słowo „iławianka” jako błąd, podsuwając oławiankę i mławiankę, a nowi znajomi pytają, gdzie tak w ogóle leży Iława, bo zupełnie jej nie kojarzą. Czekam na luźniejszy weekend, wsiadam w pociąg i przyjeżdżam. A do tego czasu pozostały mi miłe wspomnienia i herbata wieczorami. Mam nadzieję, że nie zanudziłam. Zachęcam do odkopania własnych.
MARLENA KLEPACKA