Obiecuję swoim czytelnikom, że tematów politycznych nie poruszę dłuższy czas, bo raz, że to wbrew mnie – jest tyle fajniejszych tematów, dwa zaś, przyszła pora zasypywania zasieków. Polska wcale nie jest podzielona na dwie części, ot ludzie mają po prostu różne wizje i poglądy polityczne i to jest tak normalne jak upały w lipcu, które dzięki łasce aury oby trwały jak najdłużej.
Leszek Olszewski
Zacznijmy od bazy, czyli jak wygląda lato w Iławie, skoro dopisuje. Wygląda rozkopanie, tyle się robi naraz, ale nie dziwmy się, od znajomych w Warszawie wiem, że stolica jest modernizowana w tej chwili w ponad trzystu miejscach. Nie dziwne więc, że Iława stara się jej sekundować na oczywiście mniejszą, ale biorąc pod uwagę permanentnie zakorkowane miasto – wcale pokaźną skalę. Tubylcy są tu o tyle uprzywilejowani, że nie muszą za miasto czy nawet w jego obrębie poruszać się tylko samochodem, stąd da się zaobserwować wzrost mody na transport własny rowerowy.
Przyjezdni zaś klną, na czym III świat stoi, bo chociażby by wydostać się w kierunku Siemian, muszą odstać swoje kilkadziesiąt minut w koszmarnym skwarze przy wszechobecnych tumanach piasku, które wzbijają się przy każdym ruszeniu samochodowych kół. Sam mam domek w Siemianach, ale odwiedzam go raczej na dwóch kółkach. Ładuję dużo zdrowia w siebie dzięki temu, ale szczytem wygody to mimo wszystko nie jest, trzeba po prostu to wszystko przeżyć. Na szczęście wiele rozpoczętych inwestycji weszło na ostatnią prostą i do jesieni sprawy się ustabilizują, a za rok pewnie nie będzie się budowało nic, więc i turystom się nastrój wyrówna, jeśli tu wrócą. Oby się nie zniechęcili.
Jednakże wiele osób do Iławy z zewnątrz przyjeżdża i tu siedzi, może po uprzednich kilkakrotnych nieudanych próbach wydostania się z miasta. I tu problem, o którym udało mi się usłyszeć. Zaskakującym poparciem plażowiczów cieszy się plaża umiejscowiona przy przystani „Skarbek”, na tzw. głębokim Lipowym Dworze. Z tej to chyba przyczyny, że idealny tam dostęp do jeziora, piękny widok na położoną wyjątkowo blisko Wielką Żuławę, paraduje tam też pomiędzy wypoczywającymi piękny bury kot, którego wszyscy chyba tam dokarmiają, a ten nie odmawia, je. Panuje tam więc wesoła, miła, niekrzycząca atmosfera, zupełnie inna niż na dwóch głównych plażach miejskich – tej zwanej „dziką” oraz jej sąsiadki spod „Kormoranu”.
Kąpielisko to miasto któryś raz uznało za podrzędne, nadając mu rangę niestrzeżonego, co zresztą nawet tam pasuje – ratownicy niech zerkają na plaże, które można określić mianem molochów. Miasto jednak powinno zdawać sobie sprawę (jest z pobliża pewnie jakiś radny) z wyjątkowej popularności tego miejsca, abstrahując od turystów (a rejestracje aut tam ogólnopolskie) nawet ludzie z osiedla Podleśnego i Lubawskiego się tam dzień w dzień fatygują, jest tam jakieś swoiste genius loci. Gdyby miasto miało tu rękę na pulsie, pomyślałoby z pewnością o jakimś wyposażeniu tego miejsca w sezonie wakacyjnym, o zainstalowaniu tam jakiejś mini-infrastruktury turystycznej, bo skoro przewijają się tam codziennie tak niebłahe pokłady ludzi, to i mają w związku z tym określone potrzeby i tym trzeba sprostać.
Podstawą to oczywiście poboczny, ale solidny kontener na śmieci, a najlepiej kilka, by je posegregować i tu za całość wysiłku robią dwa bodaj uliczne betonowe kosze, wiecznie upchane pod bak, a że opróżnia się je może z raz na tydzień, śmieci generalnie wylewają się na najbliższe ich pobocze. Druga i ważniejsza sprawa to tzw. toi-toie, czyli przenośne toalety, absolutna podstawa na każdym – nawet dzikim kąpielisku, jeżeli zyskało podobną „Skarbkowi” reputację. Tu już miasto śpi i to wielki wstyd dla jego włodarzy przed ludźmi z zewnątrz. Niech pojadą ci panowie nad morze, do Mikołajek, Giżycka – gdziekolwiek, wszystkiego tam na plaży może nie być, ale toalety są, bo jak ich nie ma, to ludzie sikają do wody, jakby za przyzwoleniem burmistrza, miłe jak diabli.
Na to właśnie psioczyły dwie wypoczywające rodziny, sądząc po rozmowie, jaką usłyszałem – z okolic Warszawy i tu można sprawie zaradzić w moment, zważywszy, że mamy początek lipca. Kto tam w ratuszu za podobne rzeczy i panujący bałagan bierze pieniądze, niech wykona kilka telefonów i zmieni tam status quo, będę monitorował na bieżąco sytuację.
Druga praktyczna i wcale niebłaha kwestia w te dni, to jak się odżywiać. Tu się kłania kuchnia śródziemnomorska i to dlatego, że w tamtym obszarze takie lata to norma i ludzie musieli nauczyć się z nimi żyć. Tam wszyscy stawiają na lekkie sery, owoce morza, warzywa, wieloziarniste pieczywo, dużo ryb, a mięso – jak już to na wieczór i to w niewielkich ilościach, inaczej człowiek nie wyrabia, siada!
W Polsce wciąż nie istnieje kultura kulinarna, je się jak za dziada-pradziada: ziemniaki, mięso, trochę surówek, deser. Tłusto, kalorycznie – przepraszam za szczerość – tępo. Po takim obiedzie i przy upale nie ma się ochoty na nic, najlepiej zdrzemnąć się i przytyć, potem ziewanie, organizm bowiem trawi to, męcząc się niemiłosiernie. Gdyby to były jedyne minusy, to jeszcze pal licho, ale linczowanie się cały rok takim trybem życia to nieuchronnie kłopoty sercowe za jakiś czas, a do tego jako deser – cukrzyca, miażdżyca, wysiadają stawy, boli kręgosłup – rozklekotanie, na które pracuje się za dekady.
Japończycy nie jedzą mięsa i jako jedyni na świecie nie chorują na serce – w Polsce się tego nie nagłaśnia, bo mięso na talerzu to świętość, bożek jakiś i żeby jeszcze ludzie chcieli trochę sportu dla zdrowia pouprawiać, niezależnie od wieku, jak ma to miejsce na Zachodzie, ale gdzie tam, przecież to nie wiek na takie fanaberie. No, ale skoro tak się pali na cmentarz, to trudno wchodzić komuś na siłę w paradę. Żadne prawo nie zabrania sobie szkodzić, tyle że brak wizji razi gorzej. Od kwestii wspomożenia siebie w zdrowym trybie życia, po tę z toi-toiami na peryferyjnej tylko z nazwy plaży. Tyle że miasto dba o wizerunek nie tylko swój, czasami ludzie świecą za nie oczami, a to średnia atrakcja dla każdego świecącego.
LESZEK OLSZEWSKI