O zapaści Iławy na różnych płaszczyznach zapaściowych najlepiej świadczy fakt plajtowania tu ostatnio jednej placówki po drugiej – branż tak różnych, że doprawdy żadnej logiki zaprząc tu nie sposób oprócz jednej, podstawowej. Takiej mianowicie, że z pustego i św. Bonifacy nie naleje, a miasto, takie jak to, jeśli nie dać mu rzeczywistego kopa inwestycyjno-strukturalnego, przy operowaniu zwyczajowymi na prowincji półśrodkami, stacza się po równi pochyłej w zastraszającym tempie.
Leszek Olszewski
Przykładem sztandarowym, chociaż plajty w ograniczonym mimo wszystko wymiarze, może być kino, które w rok po oddaniu w huczne użytkowanie wciąż pozostaje poza zasięgiem finansowym znakomitej większości iławian i jeśli nie liczyć spędów szkolno-zakładowych z okazji takich jak „Katyń”, permanentnie świeci pustkami. Seansów dla dzieci nie liczę. Młodzież do 18. roku życia może tam liczyć na zniżkę dwuzłotową względem normalnego biletu, co raczej wzbudza śmiech niż realnie oddziaływuje na poprawę frekwencji.
W Ostródzie cena basenu jest równa iławskiej kinowej – 15 zł. Gdy jednak dwójka dorosłych wchodzi na kompleks w towarzystwie osoby niepełnoletniej (nikt nie sprawdza pokrewieństwa i nawet tego, czy niepełnoletni aby na pewno jest niepełnoletnim – liczy się zaufanie i obrót), wówczas dorośli płacą po 12,50 zł, młódź zaś 9 zł, co daje razem 34 zł. W iławskim przybytku seansowym 43 zł, a atrakcyjność pobytu na kompleksie wodnym w zestawieniu z kinowym fotelikiem w zaciemnionym wnętrzu wydaje mi się jednoznacznie przemawiać za pływalnią, co zresztą widać gołym okiem!
W Ostródzie całe dnie obłożenie basenu jest przemożne, podczas gdy obłożenie iławskiego kina w miesiącu osiąga może w porywach 5-8%. Trochę więc nie wiadomo, dla kogo ta instytucja upowszechniania kultury, skoro – popytajcie sąsiadów, znajomych – prawie nikt tam jeszcze nie był. To samo pytanie zadajcie w kwestii kompleksu „Perła” w Ostródzie. Konsternacja was dotknie, gdy zdacie sobie sprawę, że tam z kolei byli z grubsza wszyscy. Tu zaś – że się powtórzę – jednostki.
Nie dziwi więc, że w związku z taką plajtą na jawie kino jest czynne przez cztery-pięć dni w tygodniu, kiedy to puszcza dwa seanse i zamyka swoje podwoje. Basen zaś ostródzki funkcjonuje dzień w dzień od 6 do 22 i tętni życiem, kiedy by się nie zdecydowało go odwiedzić. Rano ma jakieś zniżki, to przychodzą – nawet tuż po otwarciu – emeryci, nauczyciele, pracownicy budżetówki, itd. Kończy zaś każdy dzień mieszanka wielopokoleniowa trudna do sklasyfikowania. Jak ktoś ma taką ambicję, to proszę zjawić się tam ok. 21 i wykupić godzinny karnet wstępu.
Oprócz kina strasznie kuleją w tym mieście księgarnie i tu trudno oprzeć się wnioskowi, że kultura nad Jeziorakiem – podobnie jak w każdym zaścianku – nie jest towarem pierwszej potrzeby. Chociaż gdyby próbować tę grupę towarów zdefiniować, też można zejść na manowce rozumowania. Stara żydowska zasada mówi, że gdzie ludzie nie mają pieniędzy na nic, tam zawsze utrzymasz się ze sklepiku z wiktuałami. Jubiler albo ekskluzywna odzież może poczekać.
I to się z grubsza sprawdza, choć są wyjątki od reguły. Na ulicy Kościuszki splajtowała jakiś czas temu pizzeria, obok niej – niedługo później – apteka. Lokum po tej pierwszej rączo przejął salon firmowy jakiejś wiejskiej ubojni, oferując komunistyczne igrzysko dla ludu – słowem mięsiwo w stu i różnej postaci. Jako nie jedzący niczego, co żyło (wyjąwszy komary, których kilka się zawsze latem połknie), omijałem ową jatkę szerokim kołem. Byłem jednak pewien, że czeka ją osiedlowa znaczna kariera. A tu raptem co?
2-3 miesiące i jatka się zwinęła. Do dziś zastanawiam się, czy to znak nowych czasów, bo do tej pory plajtowało wszystko, tylko nie „żarłodajnie” sklepowe. Kilka aptek, restauracyjki, obuwnicze, kwiaciarnie – ale tym, gdzie do poziomu chleba naszego powszedniego? Padł równolegle z owym mięsnym i pawilon odzieżowy przy wejściu do parku. Tam z kolej zagnieździł się ochoczo rybny+mięsny. Na Dąbrowskiego sklep chemiczny przepoczwarzył się w warzywniak. Jeszcze chwila i po klamki będzie się jeździło do Warszawy, bo tu, co sklep, to mięsny, warzywny, spożywczy bądź nabiał.
Oczywiście pod honorowym patronatem monopolowych. Bez jedzenia bowiem można wytrzymać tydzień, bez picia zaś góra trzy dni. Nie jest ta apokaliptyczna wizja wcale daleka od realizacji – Bricomarche przecież w tych dniach przeżywa swą agonię i kto wie, czy nowy najemca pozostałej po nim hali nie wejdzie na rynek z niespotykaną dotąd w mieście ofertą pijąco-jedzącą – miejsca wszak mu nie zabraknie. Nawet jak zechce sprzedawać rekina na kilogramy czy hipopotama na rąbankę pod wyszynk wódki pod ogórki kiszone na miejscu.
Taka przepastna spelunka to byłoby coś – wreszcie kawałek przyjaznej powierzchni handlowej dla każdego człowieka. Zjesz, wypijesz, posiedzisz, załatwisz się… Brakuje jeszcze TV, by nie wypaść z rytmu serialowego, bo to obniża wartość rynkową osobnika w miejscu zamieszkania i projekt wskrzeszenia Bricomarche gotowy. Może ta właśnie plajta stanie się przełomem i odwróci kilkanaście następnych, podobnie jak ostatni kryzys giełdowy zatrzymał się, gdy dno sięgnęło dna i zachodziło ryzyko, że dalej jest tylko Mefistofeles z widłami.
Światełkiem w tunelu może jawić się też planowana galeria vis a vis Gimnazjum nr 1. W jej wnętrzu nie będzie komu plajtować – zamiast pokojowych księgarni ma powstać tam Empik i wreszcie kilkadziesiąt firmowych sklepów pojawi się na tej szerokości geograficznej. Nie spotkacie tam infantylnego szyldu „OBUWIE” bądź „ODZIEŻ”, a konkretne, sprawdzone po Trójmiastach i Madrytach marki, które zdobędą klientów – jak wszędzie indziej – jakością i przecenami. Przynajmniej wypada w to wierzyć. Trochę profesjonalizmu przyda się temu miastu chociażby po to, by ten i ów spostrzegł, jakiej jaskini właśnie przestał być rezydentem!
Leszek Olszewski
Poniżej czekam na komentarze czytelników