W sumie to jest tyle do napisania tydzień w tydzień, że całą stronę spokojnie tym zapełni, a jeszcze zdjęciami trzeba by materiał dokrasić dla pełnego obrazu poruszanych kwestii. Podoba mi się w ludziach to, że permanentnie, wszędzie dosłownie zaczepiają mnie, by w kilkadziesiąt sekund zrzucić z serca palące ich domowo/osiedlowo problemy. Tu nie gra to, tam tamto, a ty przecież piszesz, to może nagłośnij naszą wielomiesięczną/kilkuletnią czczą walkę z wiatrakami? Niemożność dobicia się swoich praw aż parzy, a ja czuję się czasem – przyznam wam – jak rzymski trybun ludowy, kornie proszony o przekazanie drukiem bolączek poszczególnych małych wspólnot i społeczności, z których w pewnym skrócie logicznym składa się i rzymski, i iławski organizm miejski.
Znak równości jest tu jak najbardziej przyzwolony, kilka osiedli więcej i Tybr zamiast Jezioraka nie robi różnicy. Zanim jednak popuścimy wodze sterania i zejdziemy do tego, co doskwiera iławianom na początku października 2013 r., małe otwarcie oczu. To MY w demokracji mamy władzę nie zaś ci, których raz na cztery lata się wybierze, by potem przyznawali sobie pensje po 10-12 tys. złotych w zupełnym oderwaniu od społeczeństwa i – co tu ukrywać – jego spraw. Tak jest w Iławie i wszędzie, tyle że są miejsca tu i tam, gdzie ludzie sobie mniej pozwalają. Do takich miejsc należy choćby Olsztyn. Tamtejsi wymogli otóż tam na radzie miejskiej, by 10% budżetu w każdym roku stało się tzw. „budżetem obywatelskim” i to zwykli Kowalscy zdecydują, jak i gdzie te pieniądze wydać.
Tam też, podobnie jak w Iławie, dochodzi do absurdów, że np. poddaje się remontowi generalnemu idiotyczną ze względów strategicznych ul. Ogrodową, a dwadzieścia lat nie czyni się tego w wołającym o pomoc centrum bankowym przy ul. Sobieskiego, gdzie chodniki są uproszczoną trampoliną na pobliski oddział ortopedii. Mieszkańcy Olsztyna wywalczyli więc dla siebie kilka milionów złotych, zgłaszają poszczególne osiedla swoje bolączki i tak miasto rusza aktualnie w nieznanym wcześniej kierunku: staną place zabaw, przebije się nowy chodnik, zbuduje parkingi tam, gdzie tego najbardziej potrzeba, na co radni nie wpadliby może i przez sto najbliższych lat. Pewnie tam też priorytetowo bądź z odgórnego nakazu remontuje się „Ogrodowe”, a Stare Miasta czy dworce PKS-u mogą straszyć nas i nasze wnuki – czemu nie?
Dziwne, że szarzy śmiertelnicy, przeciętni mieszkańcy miasta wiedzą o takich słabościach, piętach achillesowych, a ich reprezentanci nie – typowe polskie stanie na głowie. No i oto zgłaszam kilka spraw, jakie z pewnością powinny zostać wzięte pod uwagę, gdyby w Iławie rok w rok obywatelski budżet stał się faktem. W Olsztynie swoisty katalog priorytetów mieszkańcy poszczególnych części miasta uzgodnili między sobą w zadziwiająco pokojowy sposób. Też sytuacja przeciwna burzliwym zwykle i tchniętym jajogłowizmem posiedzeniom rad miejskich jak Polska długa do Tatr i szeroka na boki. Primo, ludzi porządnie denerwuje przebałagan z miejskimi śmietnikami, że obsługująca je firma kładzie je czasem w kretyńskich, czasem w bardzo niebezpiecznych miejscach.
Czy nie można wysiłkiem grodu ustalić jakiejś realizowanej do skutku „polityki ogarnięcia”, zasłonięcia, schowania tego do wnętrz, podobnie jak w domach koszy na śmieci nie trzyma się na widoku? Tu przykład kontenerów wręcz wystawionych do podziwiania na rondzie ul. Dąbrowskiego przy wymuskanym hotelu. Drugi, świeży, z tyłów rezydencji „Skarbówka”. Tam kontenery zahaczają wręcz o czyjeś okna parterowe, ktoś ma świetną gamę zapachów 24 godziny na dobę. Na ul. Kościuszki zaś kolejne kontenery chyba się zrzuca z wysokości, bo aktualnie kolejny z nich postawił na sztorc betonowe płyty. Ziemia tam to nasyp, nie idzie jak podejść do tego na bliską odległość. Nie będę tydzień w tydzień robił zdjęć, ale tak to wygląda i pewno wyglądać będzie dalej. Kolejne kłótnie na radach miejskich nijak nie obejmują codziennych spraw, a w moich rozmówcach się gotuje. Są to zazwyczaj starsi ludzie, pragnący zaledwie normalności.
Ucichła też sprawa psich kup, a w Olsztynie obywatele uzyskali na to środki i każde osiedle niedługo z problemem sobie poradzi, dziecinnie prosto. Dogadali się tam tak: za niewielkie pieniądze w kilkunastu punktach miasta powstaną ogrodzone enklawy i tylko wewnątrz nich psy będą mogły się załatwiać. Enklawy wysypie się piaskiem i dwa razy w tygodniu wysprząta je firma „Miejska zieleń”. Przy okazji, kto przepis złamie, narazi się na potężny mandat, więc lepiej nie ryzykować. Najpierw zatem coś zapewniamy, potem karzemy. Nie to, co w Iławie, gdzie raz podrzucono torebki na psie odchody i na tym etapie temat obumarł. Do dziś dnia nikt z pobierających diety i pensje w urzędzie nie może wpaść, co dalej? Przerasta to grono decydentów jak trupa potańcówka, że posłużę się cytatem z mądrości mózgowych profesora Stefana Trykacza.
Dalej: mieszkańcom wielu okolicznych bloków (a mowa o blokach położonych powyżej Domu Weterana) nie gra z kolei mega-niewygoda, jakiej doświadczają od zawsze. To swoisty trójkąt bermudzki. Ani dobrze do nich dojechać, ani dojść! Od Królowej Jadwigi wiedzie tam tunel prowadzący donikąd: po prawej kończy się potężnym krawężnikiem i piaskownicą, parkingi tam dzikie, te zwykłe niewygodnie usytuowane! Zejście na przeciwległą stronę miasta to znowuż test dla desperatów za sprawą betonowej „magistrali” wyłożonej szlakiem Domu Weterana, pozbawionej (!) łącznika z nowym zejściem wzdłuż torów, biegnącym wrednie za osiedlem! Upchnięto te bloki kiedyś na tym pagórku jak górę śmieci w niedużej reklamówce i dziś nie pyta się nawet architekta z wizją, co dalej – rozszerzamy, ograniczamy trawniki, przebijamy, upraszczamy?
Architekt zerknie i doradzi, w 2-3 lata można ten nowotwór jednak niezłośliwy wyciąć, byle problem chcieć ujrzeć z ostrością „tambylców”. Nie powiem, wkurzonych, że ziemia u nich wywalona, chodniki niebezpieczne, ryzykownie się chodzi, źle samochodom zawraca – wszystko nie tak. A ja tego non stop słucham i słusznie, bo jak coś boli, to trzeba obsłuchiwać!
To tyle na początek z kurierowej „Trybuny Ludu”. Patrzcie, swoją drogą jak komuna sprytnie podprowadziła szczytną rzymską ideę, by nadać taki a nie inny tytuł swojej gadzinówce prawie. Miałem kilka razy egzemplarze „TL” w rękach. Sport się tam dało czytać i program telewizyjny, felietony zaś, publicystyka, robienie wrogów z USA i demokratycznych społeczeństw wzięte były jakby z dzisiejszej Korei Północnej i jej „obiektywnych” mediów. Generalnie prywatni ludzie tego nie kupowali, nakład jednak schodził do zakładów pracy, szkół, bibliotek i potem można było trąbić, jaki to poczytny tytuł, skoro całe wydanie rozsprzedaje się jak bułki. Prawie jak dzisiejsze polskie arcydzieła kinowe, na które obowiązkowo walą szkoły („Katyń”, „Quo vadis”) i potem czyta się, że film obejrzało kilkaset tysięcy widzów – systemy upadają, metody stoją!
Teraz trochę przesadzę, ale anegdota musi być, nawet mało smaczna, choć w gruncie rzeczy smaczna tylko śmierdząca – taki rozziew. Oddamy cześć „Trybunie Ludu” do końca. Pierwszy i ostatni pewnie raz na łamach Kuriera, tym bardziej warto przytoczyć anegdotę. Polacy, jak wiecie, mają gen veta w DNA: „Musi to na Rusi, a w Polsce jak kto chce” i inne przysłowia znakomicie to podkreślają. No i jak „Trybuna” zaczęła się ukazywać w 1948 r. i spływać szerokim strumieniem w społeczeństwo, każdy w mig połapał, co to za nomen omen g... treściowe. Ludzie słuchali „Głosu Ameryki”, „Wolnej Europy”, rozmawiali między sobą i dobrze wiedzieli, na czym świat stoi i jakie bzdury nachalna propaganda usiłuje im wciskać. To, co zaraz napiszę, słyszałem z kilku niezależnych źródeł, więc proszę nie wybałuszać oczu, tylko uwierzyć.
Pocztą pantoflową jęła się rozszerzać już na początku lat 50. po kraju akcja o roboczej nazwie: „Podetrzyj sobie < Trybuną > tyłek i zostaw potem skrawki papieru w widocznym miejscu”. Zaczęli tak robić studenci, ludzie na wsiach, w zakładach pracy widywało się w WC zużytą „Trybunę”, natykałeś się na nią w szpitalach, urzędach, teatrach, kinach! Niecna ta praktyka dziwnym trafem dotykała tego i tylko tego tytułu, co jak skonstatowała po jakimś czasie władza, mało nie zeszła z niemocy! A Polska pierwszy raz chichotem głośno się śmiała z komunistów i ich nieudanej próby uczynienia z narodu idiotów poprzez natrętne, codzienne wpajanie im, że ZSRR to raj, Bierut bóg, a Ameryka szatan, zło i zacofanie. Klincz ów trwał dwa lata, ludzie za przeproszeniem „kroili” w najlepsze pod papier toaletowy z „Trybuny”, a partia myślała, co z tym – z czasem nagłośnionym i zagranicą – fantem zrobić?
Na końcu wygrała, dzięki przewadze technologicznej. Zarówno teraz, jak i wtedy to rozstrzygało wojny i pomniejsze konflikty! Jacyś wyspecjalizowani chemicy z Warszawy i ponoć Moskwy wysilili swoje mózgi i opracowali specjalny skład farby drukarskiej z przeznaczeniem jedynie dla „Trybuny”. Mikstura była droga (biorąc pod uwagę, jakie jej ilości szły codziennie na druk), ale koszty w tym wypadku nie grały roli, bo wstyd był większy i trwał dużo za długo. Mieszanka polegała na tym, że farba naturalnie szybko schła, by nie powodować rozmazów, ale w mocniejszym zetknięciu z ludzką skórą zostawiała wydatne ślady na jej powierzchni, bardzo ciężkie do szybkiego zmycia. Do tego robiło się to niewygodnie, bo szorowało się tyły ciała, co nigdy nie należało do rzeczy najłatwiejszych.
No i ludzie zaczęli się bać, że niedoszorowane „pamiątki” mogą sprowadzić na nich UB czy inne nieszczęścia i momentalnie po tej innowacji akcja „Trybuna” upadła. Bez euforii wrócono tu i ówdzie do starego i poczciwego papieru toaletowego. Osoby urodzone w latach 30. może pamiętają ten cyrk – ja znałem kilku czynnych uczestników tamtych zdarzeń. Czynnych naturalnie od strony protestujących, aż dziw, bo opowiadali mi to naprawdę nobliwi dżentelmeni. Jeden z tytułem profesorskim Politechniki Śląskiej, inny – ordynator szpitala w Lublinie, pewien prawnik też mi się do tego przyznał. W sumie intrygujące, że nie natknąłem się dotąd na ów temat w mediach. Jestem więc niejako prekursorem wywindowania go na widok publiczny! Czujcie się nobilitowani, że takie rzeczy po raz pierwszy czytacie w lokalnej, jakże ciekawej prasie! No chyba że ktoś jest tu kombatantem, to gratuluję!
Ponieważ lubię otwierać oczy, tak jak sam otwieram, gdy się o czymś dowiaduję, dostaniecie teraz newsy z bliskiej bardzo Skandynawii. Bliskiej, bo lot z Gdańska do Sztokholmu trwa 70 minut, krócej niż eskapada pociągiem do Torunia. Ale nie o Szwecji wam powiem, a o Finlandii – bogatej, sytej, bezbożnej i szczęśliwej jak cholera, o czym wypada, żeby w Iławie wiedziano. Dzieje się tak, dlatego że z grubsza ułożone tam jest wszystko nie po polsku. Urzędnicy są dla petentów, policja nie szuka tanich mandatów po ławkach z piwoszami, wszyscy zmotoryzowani jeżdżą przepisowo, co jest najprostszym sposobem unikania kontaktów z drogówką, etc. Do tego najniższa robotnicza pensja to 10 euro za godzinę. Ale ludzie bardziej wynajmują niż kupują mieszkania, bo praca rzuca ich po całym kraju – z minimalnym zarobkiem 10 tys. zł jedna osoba wynajmie mieszkanie (z opłatami) za 4-5 tys., wyżywi się za 1500 zł, resztę zaś kładzie na konto.
Mówimy tu o najbiedniejszych Finach. Ale to to jeszcze gwint. Każdy Europejczyk z Zachodu żyje identycznie, stąd nie jest problemem gdzieś polecieć, np. za swoją drużyną piłkarską na mecz pucharowy do Hiszpanii. Ale nie wiem, czy wiecie, że Finowie to pracowici ludzie: fińska jest Nokia, słynna wódka Finlandia, sauna fińska, Fin ostatnio wynalazł podbijającą świat grę Angry Birds. No i Finów charakteryzuje to, że cenią sobie dokształcanie się. Całe życie jakieś kursy, studia, kółka – nie marnować czasu, takie ich motto! Finowie lubią, a raczej ubóstwiają Finlandię, ale to „skaza” wszystkich bogatych państw – od Ameryki, po Niemcy, Szwecję czy Australię. W biedzie swoich państw się nie cierpi, czego przykładem Polska uważana przez jej mieszkańców za dno i słusznie – mają jedno życie, a tu taka kloaka i burdel na kółkach.
Finlandia dodatkowo słynie z uniwersytetów, które cieszą się wyjątkową renomą w Europie. Tamtejszy system edukacji uważany jest za modelowy. Zgadnijcie, dlaczego i tu mamy kontekst iławski? Ponieważ „szkoła wyższa” nie straciła tam nigdy miana uczelni wyższej. Elitarnej, do której potrzeba odpowiedniego IQ, nie zaś opłacenia czesnego i chodzenia od października na różne kalekie zajęcia, trwające zazwyczaj trzy lata, po czym uzyskujesz wyimaginowany tytularnie „licencjat”, słowem ochłap dla ochłapobiorców. Secundo, w Finlandii istnieją tylko uniwersytety przez duże „u”, porównywalne z tutejszymi warszawskim, toruńskim, poznańskim, wrocławskim – ta skala. Nie ma uczelni małych, prywatnych, bo prywaciarz zarabia, a edukacją się nie handluje!
Dlatego śmieszne szkoły z miast pokroju Wałbrzycha czy Opola nie otwierają swych filii po Zgierzach, Ełkach, Iławach. Chcesz studiować, wyjeżdżasz do Helsinek, itp. Stać cię na mieszkanie, zderzysz się z wymaganiami nieporównywalnymi ze szkołą średnią – startuj. Jak nie podołasz i tak poradzisz sobie w życiu. Czytaliście, ile się zarabia jako murarz, a pani na poczcie już zarabia trochę lepiej. Dlatego jak ktoś nie daje rady, nie czuje porażki. Bo żadne przepisy – jak tu – nie każą posiadać wyższego wykształcenia panu czy pani z urzędu gminy, bo za przeproszeniem taką robotę pojmie każdy gimnazjalista zdający trójkowo do kolejnej klasy. Możecie się domyślić też, że nie istnieją tam studia wieczorowe.
Ten absurd to też polska specjalność, znów cicho przyzwalająca na wydawanie dyplomów półinteligentom. Czemu taki kraj jak nadwiślański nie zerżnie mądrych rozwiązań z okolicy i brnie głupotą przez dzieje? Oto zagadka!
LESZEK OLSZEWSKI