Dwa wyjątki potwierdzają regułę! Spotkałem się ostatnio ze stwierdzeniem, jak można czytać pięć książek naraz – przecież to tak, jakby pięć wróbli chwytać jednocześnie za ogon? Nic bardziej mylnego, wszystko zasadza się na zasadzie urozmaicenia. Niezbędnej w życiu, w każdym jego aspekcie. No może nie w każdym, praca i modlitwa dobrze znoszą monotonię, za to poza ich obrębem raczej nie jesteśmy w stanie grać tej samej melodii non stop. To wbrew naturze, wbrew smakowi, naszym potrzebom…
Książki to jak jedzenie – co z tego, że uwielbiam tatara i mogę codziennie go jeść, jeśli po tygodniu zwymiotuję od tej wołowiny, bo ile można? Człowiek zawoła: naleśnika, ziemniaka, marchwi! Musi przetykać delicje innościami, inaczej delicja stanie się przekleństwem.
Sztampa jest moim starym nieprzyjacielem. Ruszysz trochę tyłek z domu, zwiedzisz rowerem to i owo i ciągnie cię dalej – bo „to i owo” już widziałeś. Codziennie zrobić 22 km Dziarnami, Ławicami, Kałdunami do Nowej Wsi i osiągnąć Iławę? No nie, dajcie mi inne tereny, inne drzewa, paski asfaltowe, świeże sklepy w Ząbrowie, Zielkowie. Poszerzajmy mapę jak Marco Polo, poszerzajmy tereny obserwacyjne o x kilometrów kwadratowych, jedźmy dalej. Może w tę drogę leśną, może pod ten wiadukt – ileż ja podobnych poszerzeń mam za sobą! Miliony!
A wynajduję najbardziej ukryte kolonie za Zalewem, latem długie dni. Zatem jedna książka to jak Dziarny-Ławice-Kałduny, jak tatar. Najbardziej trafiona w gust prosi się z czasem (12-15 godzin bitego czytania) o odmianę. Formy, stylu, charakteru. To jakby horrory przetykać wiadomościami, filmy przyrodnicze – serialami, transmisje sportowe prognozami pogody – jasne? Nie może być niejasne! Głupi program TV byle stacji to jedno wielkie urozmaicenie, przeskakiwanie z brukwi na róże. Dochodzi kwestia poziomu, żeby się nie zaniżyć i ten uskok zobrazuję. Barbara Wachowicz napisała książkę o miłościach Sienkiewicza: „Marie jego życia”, bo akurat co się zakochał czy pojął za żonę, to Maria. Sięgnąłem po tę pozycję z ciekawości jako kontrapunkt do „Hitlera przy stole” – tj. zbioru zapisków świadków, o czym Adolf pieprzył prywatnie do swoich gości.
Wachowicz pisze po babsku – tiule, amaranty, błogie zachody słońca. Mało w tym treści, dużo wyobrażeń, malarstwa przeróżowionego. Średnie to, bardzo mało porywające, mimo przeciekawej bazy. Język Barbary po prostu jest drugoligowy, Goethem się nie urodziła. Mam wrażenie, że Marian Brandys zrobiłby z tego literowy przebój półwiecza, kwestia wpisywania odpowiednich znaków nastrojowych, innymi słowy licentia poetica. Dobry włodarz daje nawet marnej przygodzie jestestwo – tworzy ją. Zobaczcie Szwejka, inną narracją niż Haska nie ulepimy tu tego na wskroś sympatycznego, acz i bez dwóch zdań przygłupiego poczciwca. Sytuacyjne akcenty go tworzą. Dochodzę więc do potrzeby trzeciej lektury, rzucam się na krótkie felietony Wacława Radziwinowicza o dzisiejszej Rosji Putina. O Moskwie, Kadyrowie, Gruzji. Umie pisać, wciągnąć – kociarz, dobry człowiek, lekkie pióro, brawo Wacławowi!
Umarłe imię przy okazji, dlaczego nie dajecie dzieciakom „Wacław”? Tak czy siak mam oto trzeci zasiek w razie chęci odizolowania się od wynurzeń Adolfa do sekretarek i marszałków lubo liryki Wachowicz o Henryku S. Przedstawiany w jej dziele jako dość krnąbrny, acz pewien swojej wartości gość. Zwłaszcza po tym, jak drukowane w prasie odcinki „Trylogii” jęły bić rekordy sprzedaży. W Zbarażu ludność nie dała wyciąć parku pod szpital, bo pochowany jest w nim Longinus Podbipięta, dajecie wiarę urojeniom zbiorowości? Takie utarczki szły w najlepsze, podczas gdy Henryk uderzał do zgrabnej Marii nr 2 lub 4, pięć ich chyba było. W obiad, gdzie czytam zapamiętale, mam zawsze dylemat – co wziąć do ręki, w czym posunąć się w dal. Odpuszczę opisywanie dwóch kolejnych książek, ale burza jest: Sienkiewicza trzeba dokończyć, ale inne fajniejsze – którą karocą pojedziemy?
Drogi rowerowe idealnie tu pasują do modułu, a także biegowe. Wszędzie mniej więcej chodzi o prostą zmianę dachów na nowe. Dachy to niezwykle ważna część jestestwa każdego z nas. Dachy zamieszkania znamy, okoliczne, tu się budzimy i zasypiamy. Ale co zakamarek dalej to odmienny dach, posesja na równinie, górce, dróżce na pozór donikąd nieprowadzącej. Dachy Mazowsza np., gdy jadę do Warszawy, męczą me oko. Takie nijakie, takie identyczne, szare – nie chcę czytać tej książki! Tj. poznać rowerem, spacerem wgłębiać się. Podlasie też płaskie jak stół, jak Mazowsze, ale podnieca oko. To kraina tysiąca barw. Latami prawie nogi tam wbiłem w pośladki – autobusem dotąd, tu i tu, i pół dnia na zwiedzanie miasteczek i wiosek. O przedziwnych nazwach: Roszki-Wodźki, Perki-Bujenki, Szymki-Suszcza, Hajdukowszczyzna – opętanie!
Morze i góry to mała w sumie odmiana od Iławy, ściana wschodnia – rzecz równa antypodom! Coś jest wprawdzie, iż dzisiejszy bezdomny mniej się różni od jaskiniowca niż od człowieka na poziomie. Domytego, pachnącego, schludnie ubranego. Podlasie, drewniane wioski to wielki kontrast względem nas – Przedrosja istna, pierwsza (bo zachodnia) Białoruś. Kto kocha muzykę, a myślę, wielu z nas, też ma swoich niezbywalnych faworytów i też by można było zgłupieć od słuchania ich w kółko – Chopina, Presleya, Stinga – kogokolwiek. Umiejętne dozowanie to jest prawdziwe lekarstwo, dlatego powyżej czterech-pięciu książek nie sięgam, bo to już byłaby karuzela. Ale tę ilość muszę mieć i są to koleje różnych prędkości, a jak dany pociąg dojedzie do celu, ręka sięga na segment po nowy i cykl trwa. Jeden tytuł z tych kilku musi być bezwzględnie komediowy, bo Hitler przytłacza jak muzyka Wagnera.
Jeden akt to raj, drugi robisz się nerwowy, a po trzecim masz ochotę kogoś zabić i wyczuwasz u siebie żądzę krwi! Szwejka w kółko się nie da czytać – potrzeba… urozmaicenia. Są też rzeczy jak polskie kabaretony – nieśmieszne, wręcz żenujące poziomem. Na szczęście wynajduję coraz to nowe almanachy z humorem żydowskim. Tam mózgi kombinują, nie chłopki-roztropki z targu, prawiąc kawały w stylu: „Przychodzi baba do lekarza”. O tym, jak ładna kobieta potrzebuje urozmaicenia, traktuje taki kawał: kilku kolegów, Żydów naturalnie, co piątek gra w pokera. Któregoś razu tylko jeden wygrywa, co partia. Ze złości drugi mu rzuca: „Wiesz, Josel, że twoja żona ma trzech kochanków i jak tu gramy, to pewnie jest z jednym z nich”? „Wiem” – na to Josel. „Ale ja poważnie” – dodaje kolega. „No mówię, że wiem” – odpowiada Josel. „I co, wiesz i tak nic, grasz dalej”? – ktoś obok jest w szoku. „Chaim – mówi Josel – ja wolę mieć 25% w dobrym interesie niż 100% w złym” – koniec!
Zdrady nie polecam, ale urozmaicenia, to życie!
LESZEK OLSZEWSKI