Będzie trochę „bieżącerii”. Uwaga! Oczyma wyobraźni przenosimy się na moment w kompletnie inną rzeczywistość. Czy jesteście gotowi na błyskawiczną daleką wycieczkę i jeszcze szybszy powrót do rodzimej Iławy? No to jedziemy.
Najpiękniejsze miasteczko świata nazywa się Bradford upon Avon, czyli Bradford nad rzeką Avon, coś jak Nakło nad Notecią. Leży 190 km na zachód od Londynu, praktycznie na wprost. Nie należy mylić tego z Bradfordem – metropolią, 500-tysięcznym miastem położonym 350 km na północ od Londynu, koło Leeds. Nasz Bradford ma 9 tysięcy mieszkańców i żyją oni w zabytkowym Disneylandzie: czarno-złote kosze na śmieci, wypieszczone, cudowne parki, rzeźby przy posesjach, kamienice jak z baśni Andersena, wąskie, lukrowane ulice. Mnóstwo dróg jednokierunkowych, wśród murów rzeka płynie, wszechobecne kwietniki, wybrukowane trotuary, zero trawy. Do tego łukowate mosty, rozświetlone puby, sklepy ze złoto-ciemnozielonymi szyldami, dekoracyjna czcionka. Nie znajdziesz tam metra kwadratowego bez sensu. Rozumiecie?! POJEDYNCZEGO metra!
Urok małego miasta jak mieszkania dwupokojowego – wszędzie dotrzesz, zadbasz i odkurzysz, na zamku trudniej. I tak złapałem z piętnaście przedziałów, torów, jakie Iława musiałaby dostrzec, by podążyć drogą swego brytyjskiego mentora, tj. wymazać słabe punkty. Weźmy latarnie – w Bradfordzie to kilka niezależnych salonów mody: wysokość, „głowa”, ornamenty firmowe. W Iławie też rodzajów w bród, ale mainstream szpeci. Zasygnalizowałem to nie tak dawno i wiele osób podpytuje mnie – w porządku, ale o co chodzi? Moja wina, gdyż temat wyjąłem, by schować, miejsca wówczas nie starczyło. Chodzi więc o to, że jeżeli zabierzemy się do wywodu pod kątem straszydeł, czegoś, czego nie powinno tu być, to pozostawione po Jaruzelskim lampy gniją najmocniej. Wpadają w oko, zszarzają krajobraz, dobijają ulice. Zerknijcie na zdjęciu na „pięknolicą…” – jedną z nich. Z roju.
Przed remontem alejki na plażę to grono szlak prowadziło. Wyobrażacie sobie ówczesny ład dzisiaj, przy hotelu Tiffi? Gdzie ich nie widzimy, mamy dramat. Do wyrwania jest jeszcze grubo ponad setka, uważam, tak to szacuję. Praktycznie wszystkie osiedla i nieodnawiane ulice: Kościuszki, 1 Maja, Sobieskiego, Skłodowskiej, zakole Starego Miasta, Kopernika. Niektóre poobwieszane paskudnymi reklamami, o stu kolorach i jarmarcznym wyglądzie. Odstręcza ten parasol, psujący wygląd w niebo, jak śp. bar Rybitwa psułby dziś wgląd na Stary Tartak. Dziadowski barak z desek obok wymuskanego interioru bawarskiego jakby hotelu… Wymianę chodników obecnie praktycznie załatwiono, ostatki można dorżnąć w niedługim czasie, to teraz pora, by świadomość zakierunkować do pionu – ku świecznikom. Tj. nie usuwać staroci jak na Dąbrowskiego, bo… właśnie budujemy nową arterię, a niezależnie od budów czy też nie-budów, stawiać gremialnie na format à la Bradford. Ot, choćby takie cacuszka, jakie wmontowano na Niepodległości: czarna lampa, kunsztowna. Wyższa (z jednego kija) na asfalt, niższa, z niebanalnym kloszem na chodnik! Jak to uroczo wygląda! Łapie równie wysokie aktywa jak paskudny szlak od „budowlanki” na więzienie na minusie, obskurnie tam! A latarnie to niejako rada ministrów tej obskurności, tej swoistej Iławy „B”.
Albo betonowe kwietniki rzucone na trawę przy wiadukcie. Jakiż brak stylu – tani Śląsk wręcz! Śmietniki także betonowe, gdy świat dziś woli modernistyczne, metalowe skarbonki (metal pomalujesz!). Brak temu miastu specjalisty od estetyki, takiej podłogowej, już na literę „a”. A zaniedbania od tej litery płynące niechybnie wykroją gród chaotycznym, pozbawionym jednolitej myśli.
W Bradford nie znajdziecie kontenerów śmieciowych między domami na powszechnym widoku, nie ma bilboardów „Biedronka 1200 m” etc. Sztab kolejnych rajców posiada detaliczną orientację, co upiększa, a co tę budowaną sielankę może popsuć. Jakiś głupi element i już jest źle. Nie szukajmy zabytków wśród krawężników i wiat autobusowych – tu 40-50 lat to powód do wstydu, niczego innego. Stąd życzę ratuszowi, by jakiś spec czy amator przyjrzał się rzęchom oświetleniowym i zaplanował ich exodus. Mamy tu jakby w 5-gwiazdkowym hotelu radziecki telewizor Rubin. 21 cali, 100 kg wagi i kineskop o szerokości metra, bo działa. Pieprzyć, że działa, plazma też zadziała, więc do sklepu! Koszta będą, ale jednorazowe i nie mówimy tu o kwotach bajońskich, a budżetowych, operacyjnych.
Na Niepodległości czuję się czasem jak w Nicei, na 1-go Maja zaś jak w Kisłowodsku. Przy basenie jak w Szwajcarii, na Kościuszki jak w Albanii – czy tak trudno to zobaczyć i coś czynem strzelistym zmienić? Urok małego miasta jak mieszkania dwupokojowego – podnośmy je więc strategią całościową i eliminujmy enklawy, żeby mieszkaniec pięknej ulicy Mickiewicza nie czuł się nie wiadomo kim w zestawieniu z tym z okolic dworca. A polityka „ładne chodniki (czy lampy) dla wybranych” temu właśnie sprzyja. I potem ta Iława taka od Gomułki (Grunwaldzka, Wojska Polskiego) po Miami (promenada nad Jeziorakiem). Nie o take Polskie walczył Wałęsa, a tu – członki „Solidarności” takie lub inne! Pora na artystyczne spojrzenie na gród, jak byśmy malowali płótno! Są tu ludzie po ASP, może oni przestrzeń publiczną orzeźwią swą wizją – wiadomo w każdym razie, kogo molestować o pomoc!
Drugiego Bradfordu nie będzie, róbmy swoje, to ważniejsze. Talleyrand kiedyś powiedział, że posiadanie mistrza nie oznacza, by się nim stać, ale by do niego dążyć. Duch trzeźwości z tego płynie, na ileż areałów ludzkiej activii! Klocki Lego pt. Iława to niezła układanka daleko poważniejsza niż symetria „tu Unia dała, to będzie ładniej”. Na lampy pewnie nie da – wypada zablokować Brukselę. Pewno znaleźliby się chętni, skoro takie demonstracyjne miasto. Ciekawe, czego będzie tyczyć następna demonstracja, może relegowania ciemnoskórego lekarza ze szpitala, bo ponoć taki jest? Albo wyrzucenia i pozbawienia domu pewnego nauczyciela z iławskich szkół, bo jakby nie patrzeć – Arab? Już światłe umysły się skrzykną i staną wzburzone, nie wątpmy! Nie będzie inny pluł nam w twarz i dzieci nam maltańczył – rozumiem ich!
Teraz temat nr 2 z cyklu „przychodzi baba do lekarza”. Albo mam ostatnio wybitnego pecha, albo nie, niemniej co podsłucham dwie rozmawiające panie w wieku postbalzakowskim i starsze, to na milion tematów, które można w konwersacji poruszyć, nieodmiennie rozmawiają one o chorobach. Najczęściej swoich, ale i sąsiadek, mężów, sióstr, bratowych – takie grono jest poruszane. Jedna dostała na receptę to, druga na to samo co innego – jest temat. Jednej po danym leku słabną paznokcie, drugiej wypadają włosy – jak to możliwe? Kleszcze z powikłaniami chyba przeszła każda – palce sztywnieją, kręgi twardnieją, tyją, chudną – tabletki robią z nich igrzysko. Stąd w rozmowach wyczuwam konieczność odwiedzania lekarzy każdego tygodnia. Może wyślą na badania, może znajdą coś nowego – i znów będzie sposobność rozprawiać o tym ze znajomą!
Jeśli nie plaga się z tego zrobiła, to element wybitnie zauważalny – te choroby. Długie życie przed nimi, bo zauważyłem starą prawidłowość: drzewo, które dużo skrzeczy, długo stoi. To, które nigdy nie skrzeczało – ciach i po nim! Porzekadło sprawdza się co do gatunku ludzkiego jak ogórek kiszony jako zakąska do bimbru. Trochę znałem ludzi, którzy już nie żyją, a umarli w godnym wieku i te panie, co to od przychodni do przychodni człapały, nierzadko suto po 80-tce dochodziły. Częściej nawet w dziesiątej dekadzie życia. Moja matka i ojciec w sumie jeden strzał i po nich, podobnie babka. Pewnie i mnie to czeka, chociaż stawiam, wyjąwszy wypadki losowe, że za ho, ho! Rozumiem przy tym „ho, ho” jako długi, bardzo długi czas, dalece poza średni wiek męski. Wnioskuję to z genotypu.
Ojca i babkę skasowało serce przez dietę, matkę nikotyna – w nic nie wdepnąłem i nie wdepnę. Nie wiem, czy wiecie, że jest czas na oddepnięcie, czyli wszedłeś w coś, to zawróć, póki czas. Długoletni dyrektor szkoły średniej tutaj palił, skończył w Prabutach na wycięciu płuca, bo przepalił. W dobę zmądrzał, od Prabut nie wziął jednego papierosa do ust i dziś dobrze po 80-tce żyje i króluje sobie i familii dalej. Notuję ostatnio fenomenalne przypadki „odchudnięć” – 25-35 kg ktoś w krótkim czasie oddał naturze, bo chce pożyć, nie położyć się po 50-tce, 60-tce ofiarą swojego niepohamowanego łakomstwa. Przez 40 lat. Taki jest dystans, gdy wysiadamy. Zakwaszenie organizmu, czyli mięso, cukier, sól, tłuszcz – objawy pojawiają się między 40. a 60. rokiem życia, te dny moczanowe, nowotwory – i potem gadka: „Krycha ma raka, taka młoda, 52 lata!”.
Czytałem, że zatrważa niektórych naukowców niewiedza ogółu o przyczynach własnych chorób, bo te przecież nie spadają ślepo na ciebie z nieba, jak manna za Chrystusa na pustyni. Na każdy obsuw pracujemy, latami nieświadomych i złych decyzji. Ostatnio słyszę (rozmowa naturalnie dwóch pań): „Moja sąsiadka ma cukrzycę, miażdżycę – jak każdy…”. No cholera, nie jak każdy, jak 95%... źle odżywiających się i trujących sposobami trzecimi! A byście widzieli, ci, co schudli, jacy są dumni, jak pękają z samozadowolenia! Gargantuiczna praca wykonana, dałem radę! Jak się dobrze czuję niejako w nowym ciele, ostatnio widzianym za młodzieńca! Przewrotnie – może czasem warto się zapuścić, by udowodnić sobie konsekwencję, do jakiej jesteśmy zdolni, że nie ma dla nas granic nie do pokonania?
Cóż bardziej dowodowego niż 33 kg mniej na wadze – tu przyznaję rację, autentyczny powód do wywyższenia siebie jest. Przeszedłem przez to w pewnym sensie sam, w wakacje przed I klasą liceum. Jakoś wydało mi się, że jestem za pulchny. Postanowiłem więc przez czerwiec do września stać się chudym i zaraz zobaczycie, jaki durny plan. Wykonany oczywiście, o mało, kosztem zrujnowania organizmu, popsucia go. Stalowa konsekwencja weszła codziennie: półtorej bułki z serem i pomidorem i trzy kubki kakao. Amen. Do tego 5 km biegu. 1 września miałem talię osy, chude ręce, podobałem się sobie – jaka odmiana po tym pulchniarzu! Jadłem tak dalej. Kolacje, które matka przynosiła – wyrzucałem, wykupywane w szkole obiady oddawałem współstołownikom, bo niegłodny.
I pamiętam W-F, bieg na 100 m, byłem w tym dobry, całą podstawówkę. Biegnę i zostaję w tyle z jakimiś maminsynkami bez mięśni – ja! A normalni koledzy uciekają, szybcy i wściekli. Dało mi to do myślenia, żeby coś oprócz tych bułek z serem jeść, ale nigdy w życiu nie miałem melodii do żarcia, do dziś. Doszły więc do diety jabłka w ilości nieograniczonej i o dziwo krzepa wróciła, na takim więziennym menu. Zdałem sobie wtedy sprawę z potęgi owoców, które wciąż są traktowane miast jak bogowie, jak śmieci. Do dziś myślę, czy nie narobiłem sobie tą kilkunastomiesięczną głodówką jakiegoś nieszczęścia, ale w świetle zdobytej wiedzy uważam, że nie. Nadmiar szkodzi, nie niedomiar – oto zasada szkodzenia, jakeśmy ssakami! Zacukrzenie, zatłuszczenie, zakwaszenie – wbijcie to w odbiorniki!
A drugie, co wypada wbić, to może niewygodną prawdę, że jedzenie to paliwo, nie przyjemność. Tak jak lek nie jest brany dla rozsmakowania się w nim, a dla zaradzenia chorobie. Lubię białe pieczywo, bo najsmaczniejsze, ale co z tego, skoro zdecydowanie złe dla krwi. Odrzucam więc, pamiętając, jak matka pojechała w latach 80-tych do RFN-u i wróciła zdziwiona, że w piekarni są gatunki chleba jak… kiełbasy. Ile to rzeczy przez życie człowiek musi zredefiniować, na nowo wyświetlić, to ludzkie pojęcie przechodzi. Chleby najróżniejsze, lampy, banany widuje się czerwone, zawołana parafianka księdza minęła w solarium. A my tu sobie bezstresowo gaworzymy i nawet nie wiecie, jakie to bezcenne – spokojem zieje! Cudnie!
LESZEK OLSZEWSKI
Paskudna, zohydzająca lampa uliczna,
jakich w Iławie gąszcz – na najgłówniejszych arteriach.
Najwyższa pora na wymianę! Ale na jakie?
Na nowoczesne – jak na rondach.