Sprawa tajemniczej firmy zbierającej na iławskie przedszkola dotknęła i mnie. W zeszłym roku i teraz. W zeszłym uległem – pani zbiedzonym głosem zapewniła mnie, że iławskie przedszkolaki nie mają kamizelek odblaskowych, więc oni im je kupią. Wpłaciłem zatem 100 zł na wskazane konto, by było bezpieczniej milusińskim. Ale z drugiej strony pojawiło się pytanie – po co ten trójkąt: przedszkole-pośrednik-ja? Tym bardziej, że pośrednik pytany podał, iż siedzibę ma w Katowicach. Interesujące…
W październiku dzwonią ponownie, pani dziwna i nachalna – tak bym ją określił. Dziwna, bo sylabizowała każdy wyraz na jednym tonie, do tego mówiła wolno, że jedno zdanie zajmowało jej minutę. Nachalna o tyle, iż po przemyśleniu powiedziałem: „Nie” – źle mi pachniało to domino. Dodałem też, że udam się do wskazanego przedszkola i wybadam jego potrzeby. Na co ona, że katowicka firma wie lepiej, jakie są potrzeby tej placówki i nawet jeśli pomogę bezpośrednio, to stracę rzecz, jej zdaniem unikalną – fakturę od tej firmy. Tylko w ramki i na ścianę w przedpokoju – przyznajcie sami! Poza tym przedszkola otrzymują wsparcie samorządu, na kamizelki powinno wystarczyć, tym bardziej, że kupuje się je raz na lata. No i od czego rodzice – nie jest to wielki koszt. Skoro mój berbeć nie ma kamizelki, a spaceruje w grupie, to rozwiążmy problem w swoim gronie, bez Katowic czy Nowego Sącza.
W sumie o tym zapomniałem, ale patrzę – sprawa na pierwszej stronie Kuriera, to mówię – zastanówmy się wspólnie nad tym mechanizmem. Jestem wielkim zwolennikiem pomocy bezpośredniej – udania się do schroniska dla zwierząt, pozbierania na nie nawet w gronie najbliższych. Bezdomnemu można kupić bułkę z konserwą, pijakowi piwo – dla niego to priorytet. Niech ma chociażby na święta grudniowe, skoro Jezus w Betlejem melduje się na ten padół. W IZNS-ie żyje stado kotów, jakiż szczęsny widok, gdy robotnik otwiera im puszkę z karmą. To sam widziałem i wiem od tego pana, że jest ich więcej, bo koty uważają za immanentną część zakładu – tylko klaskać. Co do pośredników, to uznaję Owsiaka – to jest sprawa bezdyskusyjna i uważam, że każdy normalny człowiek powinien tak to odbierać.
Mój stary – że tak go ładnie określę – miał powiedzenie „firma-kant”. Zakłada się to dla swojego zysku, oferując ochłapy. Nie powiem tak o tych Katowicach, ale wewnętrzny znak zakazu mi się włączył. Mam dobry węch i tu poczuł woń z napisem: „odmawiam” i nie czuję, że stało się to kosztem kilkulatków. Zresztą dyrektorzy placówek mogą zaawizować swoje ponadnormatywne potrzeby nawet na łamach prasy. Odradzam im bratanie się z czymś paraszemranym, bo widzicie, że ludzie są poirytowani, że weźmy kobietę, która ów problem właśnie na łamy prasy dobyła. Ciekawe w ogóle, że kodyfikacje dają przedszkolom możliwość podobnych aliansów, bo o szkołach w tym kontekście się nie słyszy.
Jeszcze ciekawsze, że gdy zakładasz działalność gospodarczą (co jest darmowe), od razu na adres domowy przychodzą ci faktury do zapłacenia, za wpis do rejestru firm, elektronicznego ich spisu – temu podobne bzdury. Adresat – Warszawa, Aleje Jerozolimskie, skrzynka pocztowa 132. Coś w tym rodzaju. Wpłacisz i potem tego nie wyegzekwujesz, a państwo sobie działa i się śmieje. To jest dla mnie dowód, że polska państwowość nie działa, jest niemobilna, skoro nie potrafi tego brudu wytropić i wybić ku przestrodze. Wszak to finansowe oszustwo, kłania się kodeks karny. Numer konta przecież do kogoś należy, więc policja ma upieczonego prosiaka na tacy i nie jest zainteresowana jego konsumpcją? I dziwnie, i straszno. Porządek prawny brytyjski czy niemiecki potraktowałby podobnych naciągaczy jak złodziejów samochodów, a nad Wisłą hulaj dusza, alleluja! Oczywiście nikomu nie wpycham swego punktu widzenia, niemniej nie lubię być naciągany, z czego też wyrósł mój pewien spryt. To tak dla rozjaśnienia aury wyanegdotuję.
Często ludzie narzekają, że jadąc do innych miast, dużych zwłaszcza, w rodzaju stolicy, Krakowa czy Szczecina, naciągani są przez taksówkarzy. Ci fundują im czasem wycieczkę po mieście, objazdy objeżdżają, szukają sygnalizacji świetlnych, by dłużej jechać. Przybysza poznają bezbłędnie – bo raz, że z dworca, dwa – dwa-trzy pytania i wiesz, skąd gość przyjechał, po co – są bardzo ciekawi. Znajomemu ostatnio popsuł się samochód w Szczecinie właśnie, dał go do mechanika i mechanik dzwoni po tygodniu – proszę wpadać po odbiór. Znajomy zdążył zagadnąć: „A taksówka z dworca tam do was droga?”. „Nie – usłyszał w odpowiedzi – 20 zł około”. Dotarł do Szczecina, bierze taxi, a pod warsztatem słyszy 45! Niby nie 450, ale przyznajcie – i nie 20. Spytał pana za kierownicą, skąd ta suma, bo zasięgnął języka i język obstawiał 20, a taksówkarz na to, że język g… wie, bo teraz się dojeżdża tu remontowo. Mosty stawiają, tunele kopią – taki to Szczecin. Znajomy zapłacił i usłyszał w warsztacie, że został okantowany, wcześniej zaś nieświadomie wziął udział w miniprzesłuchaniu. Wyjawił, że z Iławy, że samochód padł – dał się złapać w sieć.
Kiedyś byłem na Okęciu, a za 40 minut miałem ekspres nad Iławkę, wcześniej podobnie zachowałem się w Krakowie, gdy trzeba było brać taksówkę – vis maior, siła wyższa! Podszedłem do gościa, uchylił szybę, pytam go, ile kosztuje kurs na Centralny? Chłop na to 27-30. „O, to jadziem” – wyrzekłem. Wyszło 28, dałem 30, żadnego zaskoczenia. I jak mówię to ludziom, to doznają olśnienia – nie wpadli! Imię Ojca i Syna – jak to mawiał profesor Trykacz, wznosząc toast (niech proboszcz zaczyna – kończył) – przecież to najprostszy ze sposobów! Chociaż według naukowców na niego ponoć wpaść najtrudniej. Zawsze byłem za płaceniem za usługę, uprzejmość także wymaga odwdzięczenia się, ale spryciarzom trzeba dać tamę i nie łożyć na to porosłe grono.
A jak macie serce, a oczywiście macie, to udostępniajcie je komuś, kogo można zobaczyć, dotknąć, pogłaskać… Panel jest szeroki, a każdy grosz wydany setnie, błękitnie i w chwale. Czemu nie otoczyć się pozytywami? Mnie przynajmniej to bardzo pomaga w porządku głowy, należycie ją hoduje.
Zmieniamy temat: straż miejska zniknęła i ludziom się poluzowały zwieracze etyczne i moralne. Nienotowaną dotąd plagę obserwujemy zanieczyszczania miasta psimi odchodami – to jest pandemonium! Oczywiście dla kwestii psów szkoda było straż trzymać, niemniej policja musi do sprawy podchodzić mniej karnie, albowiem proceder nie tyle zakwitł, co wybuchnął. Skontaktowała się z redakcją bardzo sympatyczna, o ciepłym głosie, starsza pani z ulicy Kościuszki, mieszkająca sobie grzecznie na parterze.
Obserwuje codziennie sceny chamskie: kolejni przybysze z psimi pupilami pod jej oknem i wokół brudzą (na szczęście tylko psy, ale czy to pociecha?), po czym idą sobie dalej gwizdawszy. Tak gówniana atmosfera jest osiedle w osiedle, wiem o tym najlepiej. I ta kobieta – wzór przymiotów osoby cywilizowanej oraz skarbnica kultury – otwiera okno i stara się rozmawiać. Worki nawet od siebie proponuje – zwykle jest wyśmiewana, bo co staruszka może? Tłumaczenia obrazowe na zasadzie „każdy zrozumie” też nie przynoszą rezultatu. Pani perswaduje: „A gdybyście tak kuwety mieli u siebie w domu, też nie sprzątalibyście po zwierzaku, też by to jełczało tygodniami?”. Dalej śmiech z drugiej strony, może nawet mają ją za niespełna rozumu, bo przeszkadza jej to, co w ich mniemaniu nikomu nie przeszkadza. Czepialska taka…
Z drugiej strony barykady są np. moi sąsiedzi – 5 psów tu zamieszkuje. Mam balkon, więc widzę – 100% kup jest wyzbieranych i takich jednostek jest mrowie. Robi się to właśnie dla wyhodowania korzystnej głowy, nie mentalności szachraja czy kombinatora, bo wieczór, to nikt nie widzi… Zatem jak wyjść z pata bez wyjścia? Fonetycznie odpowiem – za pomocą bata! I tu policja niech bierze sprawę w swoje ręce, a nie zostawia ją osiedlowym przepychankom. Karać, karać i jeszcze raz karać, i to przykładnie, żeby statystyczny troglodyta odczuł! Mieszkańcy mogą też nagrywać filmy i wysyłać policji – to nie donos, a obrona obywatelska. Każdy chyba ma komórkę z kamerą, a przynajmniej przytłaczająca większość z nas. Bo aparatem nie udowodnimy: pierwsze zdjęcie pies robi kupę, drugie – odchodzą, a chociażby mogliśmy nie skadrować, że ktoś to pozbierał.
Musimy się my – stojący po niebiańskiej stronie sprężyć i raz na zawsze oduczyć opornych i topornych (od fonetyki dzisiaj nie uciekniemy!), że sparafrazuję – pojawiania się w kaloszach i gnoju w operze. Nie możemy zezwolić im na coś na kształt dywersji wizerunkowej grodu, bo póki co, są czymś à la grupa kiboli-zadymiarzy w szacownym, odwiedzanym przez seniorów klubie. Iława musi sobie z tą sytuacją poradzić, ratusz też niech myśli, co zrobić – są tam wszak ludzie rozsądni i władni coś sensownego przedsięwziąć. A starszej pani z Kościuszki życzę dużo zdrowia, niech szanuje swój system nerwowy, tu inni powinni działać.
Godne zwieńczenie tematu – właśnie wracam ze śmietnika. Mimo że chodzę o kulach, daję radę w drobnych domowych sprawach. Kup psich na okalającym trawniku – jedynej „drodze dojazdowej” naliczyłem osiem! W tym oczywiście arcyświeże, slalom zrobiłem między nimi. Dobrze, że nie poszedłem po zmierzchu, ale inni chodzą i się paskudzą, dziękujemy niesprzątającym za moc osranych atrakcji!
Wrócę jeszcze na chwilę do taksówek, bo ostatnio trochę nimi podróżuję i na nowo odkrywam klimat iławskich taksówkarzy. Klimat trochę zapomniany, bo kilkanaście lat tylko samochód i samochód, aż nagle przez kontuzję wypadł z obiegu i wróciłem jakby do korzeni. Że są klimatyczni, zupełnie inni wysuszonym najczęściej i cwaniakowatym taksówkarzom z innych miast – zaręczam. Kiedyś znajomy z Rybnika mnie odwiedził i co mu się rzuciło w Iławie najpierwsze, to oryginalni taryfiarze – każdy inaczej, każdy na swój sposób. W liceum pamiętam (z rzadka, ale dojeżdżałem do szkoły) hitem był pan Macyra, który miał czarną, limuzynowatą wołgę.
Jak na niego los trafił, wjeżdżało się za bramę niczym inspektor oświaty z centrali, a nauczyciele zerkali, kto to tak podjeżdża. Co wredniejsi potem pytali, bo ich to wkurzało. Pamiętam profesor Pukianiec (akurat przeciwieństwo osoby wrednej) legitymował się wówczas pomarańczowym maluchem i to było jedno z trzech bodaj prywatnych nauczycielskich aut. Sam pan Macyra był starszym człowiekiem, gawędziarzem i zawsze kurs pozostawał o około godzinę zbyt krótki, by wysłuchać danego epizodu z jego życia. I bez tej wołgi był najfajniejszym kierowcą w mieście. Inne taksówki zdarzały się rzęchy – rozklekotane skody, stare fiaty 125. Jeden był tak brzydki i pordzewiały, że kiedy podjeżdżał pod dom, to miało się ochotę wysiadać nie w liceum, a 500 metrów wcześniej, żeby dla odmiany nikt cię nie zauważył.
I tak robiłem! Komenderowałem: „Pod Kormoran”, prosząc, by się zatrzymał tuż po skręcie z głównej ulicy, by za dużo nie nadrabiać pieszo. Umknęli mi poza Macyrą ludzie z tamtych czasów, za to doskonale pamiętam poczet wielkich osobowości z w miarę niedawna, tj. lat, gdy jęły się formować radia-taxi. Wyrastały jak grzyby po deszczu. Metodą prób i błędów wybraliśmy z naszą dużą paczką jedną z nich i znaliśmy to grono jak chociażby papież Wojtyła siostry, które mu usługiwały. Odróżniał się od reszty „Kierownik”. Jasny mercedes, gdy jego przysyłano, było zawsze nerwowo. Ten człowiek miał zaciętą twarz, klienta traktował jak króla, ale irytowało go zachowanie praktycznie każdego kierowcy, za którym jechał. Puszczał kierownicę, krzyczał, klął i do każdego – bez różnicy płci czy wieku zwracał się: „kierownik”.
Jechała ładna dziewczyna i na koniec kursu słyszała: „12 złotych, kierownik”, to samo usłyszałby Wałęsa, prof. Bartoszewski czy Anna Dymna. A nawet prymas Glemp. Niektórzy płakali ze śmiechu, niektórym udzielała się nerwowość „Kierownika” – przejazd z nim nigdy nie należał do sztampy. Innym ewenementem był człowiek, który każdy temat umiał skwitować krótkim, acz treściwym: „O to się rozchodzi…”. Rzucałeś: „W lipcu powinno być ciepło, a nie ciągle deszcz”, a on na to: „O to się rozchodzi…”, albo „Drogi dziurawe i potem się dziwić, że samochody nawalają”. Niezmiernie słyszałeś: „O to się rozchodzi” – ale tonów tego sformułowania miał z dwieście: potulne, ostre, refleksyjne, spontaniczne. I tak jedno to zdanie wypełniło mu z naddatkiem cały program mówiony – może i o to się rozchodzi, by się nie przegadywać?
Wrażenie robił też stały czytelnik magazynów wróżbiarskich, z pogranicza rzeczy niewyjaśnionych, niewytłumaczalnych i czarnej magii. W latach 90. wychodziły takie „To się zdarzyło naprawdę!” z rewelacjami pokroju, że psu wyrosła głowa na nodze, czemu towarzyszył bardzo kulawy fotomontaż. Kupowali to specyficzni ludzie, w tym on. Wierzył we wszystko, co każdy numer przynosił! Nie zapomnę, jak opowiadał mi podniecony, że nauczycielka z podstawówki w Czechach specjalnie nosi długie włosy i chodzi tyłem do uczniów, bo na plecach ma... trzecie oko! I nim zerka czy ściągają, czy się nie biją, jak oni są spokojni, bo patrzy w tablicę! „Patrz pan – referował mi – żeby bliżej, to by człowiek podjechał, ale że takie rzeczy na świecie – kto by pomyślał…?” Lepiej było nie prostować, bo jak raz kolega sprostował, to się pokłócili, prawie że wygrażali sobie na koniec od idiotów, bo jeden nie ukrywał, za kogo drugiego uważa!
Swoistym fenomenem był też członek innej korporacji (czasem się zdradzało macierzystą), który się niczego nie obawiał. Jechał taki do Siemian i z tej górki za Kamionką utrzymywał, że zamknie oczy i przejedzie płynnie 200 m, jeśli mu dopłacić 100 zł. Albo że ręce wkłada w kieszeń i nie zderzy się z nadjeżdżającym z naprzeciwka pojazdem przy prędkości 110 km/h. Za to chyba chciał 150. Twierdził, że wiele takich doświadczeń już sukcesywnie za nim, non stop namawiał do hazardu, a pasażerom zwykle chodziło, żeby spokojnie za 40-50 zł dotrzeć na miejsce. On dawał zniżki zamiejskie, z których potem rezygnowano, bo część spanikowanych ludzi nie na żarty drżała o swoje życie – a nuż mu coś odstrzeli i zechce się gratisowo pochwalić? Przepraszam najmocniej „kierowniki”, ale dzisiejszych supertaksówkarzy wnet nie sportretuję, robimy póki co swoje. I co najważniejsze – o to się rozchodzi!
LESZEK OLSZEWSKI