Badanie kultury ludowej to jest to i dzisiaj o tym. Mam otóż żyłkę Oskara Kolberga, który całą Polskę zjechał, słuchając gwar i potem to zręcznie opisał. Mam ją, zdaje się, po ojcu, który z poradni chirurgicznej często przychodził z nowo zasłyszanymi „diamentami” od pacjentów ze wsi. Używał ich potem z wielką uciechą ku niezadowoleniu matki, która uważała, że człowiekowi wykształconemu coś podobnego nie przystoi. Tj. taki język mówiony. W skrócie zaś – nie śmieszyło jej to, w przeciwieństwie do nas. A szkoda, bo sam musiałem wyniuchać co nieco z jej stron rodzinnych.
Na Białostocczyźnie otóż, kiedy coś śmierdzi czy się przypala i ktoś to wyczuje nosem (wszak nie okiem), to szybko pyta zaaferowany najbliższą osobę: „Słyszysz, Kaziuk?”. Bo „słyszysz” znaczy tam „czujesz”, które to słowo nie jest w ogóle używane. Używają za to zaciekle podwójnego „się”: „Co się stało się z fabryką mebli?”, „Coś się autobus opóźnia się…”. Inaczej tych kwestii lud tamtejszy nie wypowie, wypowiedzieć „nie umi”. „Umi” to z kolei iławski trop. Rozumisz, umisz, weźniesz. „Dźwi” też są fajne, na Podlasiu nie domyka się „drzwiow”, nie przekarmia „świniow” czy „gęsiow”. Nie znają tam też celownika, tj. pytań „komu? Czemu?”. Jest w zamian potężne „dla”: „Powiedz dla ojca, że obiad na stole”, „Dla matuli głowa pęka, trzeba po leki pojechać/wyjechać…”. Pojechać/wyjechać też jednym tchem – dziwy nie ludzkie gadanie! Plus hit: „musi”, tj. „chyba”. „Tata zjadł obiad?”. „Musi tak”. Musi zjadł.
Teraz skoncentrujmy się na naszej ziemi, gdzie zstąpił duch alternatywny. Jest przeto aktywny celownik, „rybow” się nie łowi, „szczurow” nie truje. Ale zakwitły godne równoważniki! Raz słyszę od ojca, że jakiś wieśniak (nie piszę w znaczeniu pejoratywnym, wręcz przeciwnie), sędziwy wiekiem, zdradził mu, że gospodarkę przepisał: „synoju”, bo już nie daje rady. Ależ to była wielomiesięczna pożywka: „Przekaż Jarkoju”, „Powiedz Krzychoju” – wszystko się ładnie układało. Wytrych, klucz francuski rewersu polszczyzny. Potem królową została „jesta”. „Jesta” to „jest” z dodatkiem „-a”, znaczenie ultrapodstawowe. „Która jesta godzina”? „Jaki jesta dzień tygodnia”? – to w inteligentnych ustach musiało robić różnicę.
Wpadłem kiedyś do ojca do gabinetu na chwilę, gadamy i wchodzi doktor Siłka z rentgenem jakiegoś barku do konsultacji. Ojciec go widzi i poważnie rzuca: „Co tam jesta, Staszek, jak to zdjęcie?”. I zaczynają obdyskutowywać zawidziane zwyrodnienie. „Jesta” niewesoło wnioskuję, tylko nie wiem względem kogo, ale miny mają skupione, analityczne, przemyślające. Ciekawa jest(a) również etymologia czegoś takiego jak „wenowejta”. To rodzaj wykrzyknika, entuzjazm połączony czasem z przywołaniem do porządku. Mutacja góralskiego „Hej”!, gdy mówisz góralowi, że ładnie się ubrał albo pogoda dziś słoneczna. Kiedy ojcu raz powiedziałem przez telefon, że wygrałem jakąś olimpiadę, usłyszałem najpierw sensowne gratulacje, a potem podsumowujące całość: „Wenowejta”! Potrafiłem owe genius verbis należycie niepoważnie odczytać. Polska prowadzi z Serbią w kosza? Wenowejta! Wyszedł mi makowiec i nie smakuje jak dno – wenowejta, po trzykroć! Jak nie siedmiokroć, bo nie obstawiam, by mi kiedyś wyszedł makowiec! Od Iławy po Kurzętnik i Zalewo rządzi potężne „jo” i „je”. „Pani, je chleb”? – pyta dziadek ekspedientki kilka dni temu w Szwarcenowie. „Jo – pada lakoniczna odpowiedź – je”. Dwie sylaby, a ile informacji dla postronnego nawet obserwatora. I absolutnie nie wychodzi, że chleb coś je, wręcz przeciwnie – leży nieruchomo i zalega na półce. Co ciekawe, na Kresach czy w górach nie zauważyłem tutejszego trendu, by mylić znaczenie wyrazów, tj. zamiast do Włoch powiedzieć, że się jedzie „do Włoszech” (rozumiem do Włoszek, to nawet postulowany cel wyjazdu). Albo „przynajmniej” pochrzanić masowo z „bynajmniej”. „Mi się bynajmniej podoba”. Ile ja razy to słyszałem skonsternowany, bynajmniej nierozweselony. Tam to element z jakichś powodów nijak nie występujący, może w ogóle nie wyjeżdżają do Niemczech czy Węgrzech – kto wie?
W Sudetach (okolice Karpacza) natknąłem się za to na ekscytującą liczbę mnogą. Chłopi w karczmie piją i rzucają po sobie: „Idziemi pomału”. Na co jeden po skończonym piwie wstaje i daje komendę: „Idźmo”! Wszyscy wstają. „Idźmo” jest niepowtarzalne, „pójdźmy” przy tym brzmi jak słownik, nieudolnie. „Zobaczimi”, „co robimi”, „poszedżimi” – tak tam mówią, a Pan Bóg przyświeca ich słowu. Polska gwarowa jest bezcenna, skarbnica ludzkiego skrótu, kreatywności i naleciałości. Chociaż podlaskie podwójne „się” trudno uznać za skrót. Za to jak brzmi! Z jaką werwą, tempem! W sumie jestem purystą językowym i ujmuje mnie to, jak ktoś mówi bezbłędną polszczyzną – przyznam się. Tyle że to wypadki niewystępujące, czterolistne koniczynki i pięcionogie koty. Dialekt zaś się zżywa z ziemią i to jest jego atut przesądzający.
Dziadek tak mówił i wnuk często nasiąka tym jak gąbka, pewna fenomenologia aż bije. Dochodzi wymowa. Na Suwalszczyźnie po „l” musi być „i”, nie ma „Leszka” jest „Lieszek”, struny głosowe inaczej nie nastroją. Ale ba, słynny żargon lubawski nie oferuje przekłamań fonetycznych? Jestem tam w cukierni i pytam o eklery, nie ma, ale są „ptysze”, mówi pani uprzejmie. „To poproszę ptysze” – powtarzam jak papuga i ptysze dostaję – smaczne ewidentnie. Staje chłopak spod Lubawy na komisję wojskową, mój ojciec bierze się za badanie wzroku, mówi mu, że pokaże na tablicy litery i czeka na rozszyfrowanie. Chłopak z Lubawy: „Tej tablicy na szczanie”? „Na szczanie – wyjaśnił uprzejmie mój ojciec – to jest nocnik” i dawaj mu pokazywać rzędy. Znałem też babkę stamtąd, sprzątaczkę, która była u okulisty w Rzymie. Tak to zabrzmiało. Chodziło oczywiście o zimę i styczeń, kiedy odwiedziła specjalistę, bo ma jaskrę.
Świetne jest też tutejsze „-uł” jako forma czasu przeszłego trzeciej osoby rodzaju męskiego. Ktoś się obaluł, ktoś spaluł, inny ktoś coś zwaluł. Albo „kachelki” zamiast kafelków, to germanizm, typowe u nas, podobnie jak język rosyjski afiszuje ścianę wschodnią. „Widziała”? – pyta mój wujek ciotkę w kwestii, co kura narobiła w sieni. „Skąd mogła widzieć? – broni się ciotka – Obiad robiła w izbie, kartofolow obierała, nie wychodziła nigdzież”. Tak – „nigdzież”… To dodawanie „-ż” do wszystkich zaimków pytających – „jakiż”, „kogóż” „któryż” – ten świat pereł możemy ciągnąć do rana. Może miast tego, oswójmy się z przykładami zaprezentowanymi i nie pompujmy tego balonu parapolonistyki – ktoż to wytrzymie? No ktoż? Musi nikt.
LESZEK OLSZEWSKI