O jałowości codziennego śledzenia wydarzeń we wszystkich światowych mediach (TV, internet, radio) niech świadczy przypadek mojej koleżanki. Osoby błyskotliwie inteligentnej, która wie wszystko i ta postanowiła we wrześniu przez tydzień nie przyswajać w ogóle newsowej papki, by po tym czasie stwierdzić, że nic godnego uwagi absolutnie nie zaszło (prosiła jedynie matkę, by ją zawiadomić, gdyby wybuchła wojna)! Jesteśmy dziś po wyborach, konflikt w Donbasie przycichł, okręty podwodne typu „Kursk” nie chcą tonąć, więc działy informacyjne głowią się, co puścić na paskach. Z braku afer nawet wypadek pod Łodzią z dwiema ofiarami śmiertelnymi i jednym rannym jest dobry. Albo urzędnik w Koninie, który palił trawkę w WC w pracy… Tymi kolumnowymi faktami zmrozi ci w poniedziałek czy wtorek głowę twój niezawodny, błyskawiczny informator!
No i to przeczytasz, usłysz o tym trzy razy i w skrócie jesteś taki sam głupi, jak byłeś wcześniej. Albo mądry – to wg samooceny. Odcięcie się od tego szlamu jest profetyczne. Jak wchodzę na newsowe strony, to zerkam, czy nie wysadzono Ameryki, Kremla, nie otruto Obamy, na pomniejszy kaliber faktów nie zwracam w ogóle uwagi. W ogóle! Co za bowiem dobrostan umysłowy z przyswojenia na chwilę, że podczas tegorocznej akcji „Znicz” złapano 304 nietrzeźwych kierowców, a rok temu 293. Jest to ciekawe, o ile było się numerem 305 niezłapanym! Ta chwała może skusić do zapoznania się ze statystyką pechowców, inaczej nie ma ku temu wyraźniejszych powodów. I tak z tego zerkania, czy Ali Ağca nie postrzelił dziś papieża, mijam często pogrubiane przez stacje najnowsze informacje dnia w stylu reklamowania przez nie własnych produkcji publicystycznych, gdzie jeden ze stu byłych premierów i ministrów wyraził dziennikarzowi swoje zdanie w odpowiedzi na właśnie „temat dnia”.
A tym tematem chociażby dywagacje nad składem rządu: jaki będzie, kto obejmie którą tekę, itd. Przyznajcie, najłatwiej poczekać kilka dni i przekonać się o tym, gdy wszystko będzie jasne, a nie pieprzyć w puste, trzy po trzy... Ale oni dmuchają z tego Księżyc, Jowisza! Dziś o tym wypowie się naszych 53 gości w różnych programach pokroju: „Dwóch na jednego”, „Trzech na pięciu”, „Minęła 21:25”. I ludzie zamiast to trzeźwo pożegnać, wychodząc na spacer z przyjacielem-czworonogiem lub takim na dwóch nogach, wolą siedzieć jak trusie przed ekranem, gapić się, dając się wwirować w prezentowany najtańszy kołowrotek. Moi rodzice mieli kiedyś znajomych spod Iławy, fanatyków i wyznawców informacyjnej stacji TV, którą oglądali na okrągło. Ich cykliczne wizyty była to analiza tego, co pokazano. Na tym świat ich intelektów zaczynał się i kończył.
Kalectwo takie dotyka za wielu z nas i potem zamiast rozmów o odczuciach po konkursie chopinowskim, czy czytanej książce, łączą ludzi mosty w rodzaju: „Widziała pani, jak ten chłopak palił narkotyki w urzędzie w Koninie?”, „Pani, a ten wypadek pod Łodzią, to ile trupów, co? Za szybko jechał!”. A składy rządów, jakie prześledziłem od czasów Mazowieckiego wzwyż, to doprawdy w 90% ani interesujące twarze, ani postaci. I gwarantuję wam, że gdybyście mieli poznać ministrów, którzy aktualnie obejmą władzę dopiero przed gwiazdką, stracicie tyle, co Guardiola na nieobecności na meczach polskiej III ligi – słowem nic! Przetestujcie selekcję i niewielką ilość serwisów dziennie: nerwy ustąpią, czasu przybędzie – plusy na plusach! Jest takie radio w Warszawie, szalenie popularne, które szczyci się tym, że w d… ma politykę, dosłownie – programowo!
Jego kolejni sympatycy, nierzadko zdziwieni odkrywają to uwolnienie bytowe, że można żyć czymś ponad, „z chmur”, na rewersowym dniu powszednim i świątecznym. A co pamiętacie z polityki z pierwszej połowy ubiegłego roku – gwarantuję, że nic! A za wieloma z nas godziny spędzone (dzień w dzień często) na politycznych zagadnieniach i przepychankach – absolutny drenaż życia wewnętrznego, implozja! Dlatego polecam odkrycie innych harmonii, innych światów, innych nawet kanałów TV w porach wiadomości. Niedawno żyliśmy bez znajomości, jaka pogoda będzie nazajutrz i nie uważam, że ta wiedza jest szerzej do czegoś potrzebna. A wszyscy dziś bez prognozy pogody nie kładą się spać – ja też! I mam to również za pewien rodzaj budowanego z drugiej strony uzależnienia od w sumie zbędności – ćwierć użytecznej, mizernej, żadnej.
Owczy pęd, któremu „milijony” bezrefleksyjnie ulegają, dając się nakierunkować na następne i następne haczyki, to także sfera zdrowia, ta na linii pacjent-lekarz. Znam człowieka, dziś lat 79, który nigdy nie przyjął żadnej tabletki, bo i jego ojciec nie przyjął, a przeżył 104 lata. Jego żona przyjmowała jak „milijony” i już jej nie ma między nami. Człowiek ten w 2012 r. po raz pierwszy w życiu miał problemy z oddychaniem, lekkie, ale miał. Zbadali go w szpitalu: spirometria, EKG, a na koniec jak zobaczył stos recept, jakie przygotowała mu lekarka, poprosił ją – bez krzty dyplomacji – by wsadziła je sobie w tyłek. Ta karkołomna akcja nie wiadomo, czy się udała, ale naszemu bohaterowi wkrótce kryzys sam się rozwiązał – minęło. Coś nadwyrężył, lekki alarm, ale nie stał się z tej przyczyny lekomanem jak „milijony” z nas. Oparł się owczemu pędowi do apteki, bo ucho zaswędziało.
Ten człowiek powiedział mi, że całe życie je czosnek, ziemniaki, zielone warzywa i jajka. Jak się zaziębi – faszeruje się miodem, cebulą i mlekiem w dużych ilościach i szybko wraca do formy. A jeśli mu czegoś brakuje – organizm sam mu podpowiada, na co ma chęć, np. na czekoladę. To kupuje, przygotowuje potrawy, robi nalewki, wywary i żyje zdrowy, czując do lekarzy odrazę. Jest fanatykiem powrotu do źródła. Uważa, że praktycznie wszystko, co człowiekowi potrzebne do życia, wyrasta z ziemi lub rośnie na drzewach. Też jestem bliski tej tezie oraz tej, iż aby się nie popsuć, wystarczy wcześniej trochę drogi myślowej. Także w linii medycyna-ja, co medycyna może mi dać? Moim zdaniem poza doraźną naprawą złamań – niewiele.
Pogadałem z nim kiedyś i chwalił się swymi realnymi sukcesami w roli znachora, raz kolegi córka miała anemię. Anemię oraz niedobór żelaza i choć łykała codziennie tabletki, garście – sugerowane oczywiście przez pana w białym kitlu – jej wyniki krwi stały na ostrym minusie. Nasz 79-latek kazał jej zmodyfikować dietę, pozbyć się skostniałych nawyków żywieniowych praktycznie do cna. Za to oliwa z oliwek, brokuły, ziemniaki w mundurkach – wszystko przeszło po krótkim czasie, a żelazo jęło się modelowo wchłaniać do organizmu, krew zagrała! „Cud” – stwierdziła jego „pacjentka”. „Abecadło” – stwierdził on. Lekarz nic nie stwierdził, bo przestała go odwiedzać i konsultować z nim swe zdrowie. Na wszystko tabletki, na nic środki proste (co jeść i pić) – tak to medycyna zyskała sobie kolejnego wroga! Wielu zwolenników po tej stronie ma teza, że (spójrzmy bez ogródek) ani lekarzom, ani farmaceutom (druga strona barykady) nie zależy, abyśmy byli zdrowi. Oni chcą nas li tylko „leczyć”, tj. zarabiać na wizytach i lekarstwach.
Istnieje pełna współzależność finansowa między lekarzami a firmami farmaceutycznymi, posiadającymi olbrzymie środki na promocje i reklamę. Wszystkim to na rękę, bo ludzie się na to łapią jak muchy na lep. Faktyczne zdrowie jest w naszych rękach – twierdzi mój rozmówca. Jedzeniem „dobrego” można wyleczyć lub zatrzymać rozwój multum chorób: nowotworów, cukrzycy, chorób autoimmunologicznych! Obstaje on przy jednym, flagowo: największym wrogiem współczesnego człowieka jest białko zwierzęce, tworzące w organizmie środowisko sprzyjające rozwojowi wszystkich chorób cywilizacyjnych: rakom, cukrzycy, etc. Za niejedzenie kaszy jaglanej i gryczanej wsadzałby do aresztu, dałby się pociąć za sok z trawy pszenicznej, który dotlenia krew i powoduje wzrost poziomu czerwonych krwinek! Ten człowiek wyjawia rzeczy zdumiewające i mądre, przy nim jestem od tej strony głupi.
Chociaż moją dietę uznał na 4 skalą szkolną, ale ogólnie „społeczeństwu tabletkowanemu” biernie wysiadującemu w przychodniach wystawia pałę z widocznym na końcu tego zdania wykrzyknikiem! On kładzie nacisk na jedno słowo, jedzenie nie może leczyć, a LECZY! Alkohol notabene też: nalewek, win i bimbru ma pół piwnicy, ale pija z głową. Jesienią i zimą więcej, bo coś tam trzeba wspomóc, szczególnie po wstaniu i przed snem. Taki hinduskiej mądrości człowiek żyje w ciszy w pewnej podwarszawskiej wsi, z dala od zgiełku. Apteki by obalał, gabinety lekarskie likwidował – jest żywą reklamą wyznawanej przez siebie religii zdrowotnego samostanowienia o sobie. Konsekwentnie też odmawia pokazania się w mediach. Twierdzi, że zatonąłby w zalewie uzdrowicieli i szarlatanów – huczek ma gdzieś!
Z własnych doświadczeń przyznam mu rację, ale w sferze chirurgicznej, czyli niejako będącej na obrzeżach kwestii, na ile się likwidujemy świństwem wtłaczanym do gardeł. 5 lat temu miałem wielkie problemy ze ścięgnem Achillesa i to naprawdę wielkie, bo praktycznie w ogóle nie mogłem chodzić tylko kulałem. Co ciekawe, nie mogłem chodzić, ale mogłem biegać – po kilkunastu krokach kuśtykania Achilles rozgrzewał się i w tym stanie bieg ładnie kończyłem, by po 15 minutach ból i konieczność kulenia wracały. Najgorsze, że chodzić trzeba i na to zwracali uwagę znajomi chirurdzy. Jeden proponował operację, by ścięgno zerwać i na nowo sklecić, likwidując ośrodek zapalny, drugi też. Trzeci kazał usztywnić, czwarty: „Tylko gips, Leszek!”. Nic mi się nie uśmiechało oprócz usztywnienia, które nie dało żadnych efektów.
Kilka aptek w sumie bezradnie rozłożyło ręce. Dostałem maści rozgrzewające, tabletki przeciwzapalne, tych ostatnich wypróbowałem całą gamę, od tanich po drogie – niezawodne, gdy je dłużej stosować – wieszczono. Jak się domyślacie, gdyby cokolwiek aptecznego pomogło (gipsować się ni ciąć nie chciałem), nie byłoby tej części naszego felietonu. Dla porządku dodam, że działo się to rok po śmierci ojca, a lekarze chirurdzy byli to ludzie z doktoratami, nie stąd. Stan usadowił się więc taki, że chodziłem jak inwalida, mijały miesiące, a matka się wkurzała: rób coś, bo będzie gorzej, samo nie minie! Aż któregoś dnia usiadłem i zacząłem myśleć, jakie może być z tego wyjście? Bezlekarskie, bezlekowe – ich paletę barw i możliwości znałem i uznałem za ograniczoną horyzontalnie. Skoro usztywnienie niczego nie polepszało, a miejsca nie mogłem dotknąć z bólu, co więc począć?
I wtedy nie wiem – Chrystus, jakiś jego znajomy czy islamski Allach wrzucił mi w szare komórki pomysł: skoro nie możesz chodzić, to… nie chodź! Ogranicz chodzenie, ile się da, 85-95%, w skali kilkunastu dni, może to coś zmieni? No tak, ale jak zaprzestać chodzić? Wszak przemieszczać się muszę, a nie będą mnie wozili lektyką czy helikopterem na dachy to tu, to tam, a potem na barana schodami w dół! Mimo zimy ze śniegiem, zaświtał koncept: może postawić na rower? Jedna noga będzie pedałować, druga dopełni wrażenia estetycznego. W ile miejsc można dotrzeć, wszędzie praktycznie! Następnie głowiłem się, jak się odziać na te mroźne czasy, dzień w dzień? To – pomyślałem, za moment samo się ukonstytuuje, ale muszę podjąć tę próbę! I od następnego ranka przestałem dotykać trotuarów stopami…
Zawęziłem siebie w pozycji pionowej do niezbędnego minimum: dom, sklep, klatka schodowa, redukując liczbę kroków myślę z 12 tysięcy do dwustu, może nawet mniej. Trzeciego dnia poczułem, że te 200 kroków przestaje mi w dużej mierze sprawiać kłopot, piątego zaś Achilles się uspokoił, ból odszedł – okazuje się na wieki, bo do dziś! Ten autorski sukces medyczny kazał mi zadać sobie wkrótce pytanie: dlaczego kładli mnie do szpitala jeden po drugim – kolejni ortopedzi, a apteki wycisnęły konkretny pieniądz z tego, co posiadły w swych chemicznych zapasach? Czemu nikt nie zasugerował darmowego sposobu, nieźle rokującego i być może zbawiennego? Pranie mózgu książkami, brak wiedzy o mechanizmach spoza ich panelu? Ojciec był kopalnią takowych rad: nakazywał babkom w podobnych kontuzjach chodzenie w wysokich obcasach, w płaskich klapkach i skarpetach – tyle że jak wspomniałem, nie żył od roku... Batalię sam wygrałem!
Niedawno przeszedłem przez „kontuzję biegacza”, przy końcu 10 km joggingu zabolała pięta. Taki punkcik jak pół odcisku palca, umiejscowiony jakby centymetr pod stopą. Znów chodzenie prawie niemożnością, znów apteka, maści kojące, tabletki przeciwbólowe. Nawet najnowszy przebój: plastry silnie rozgrzewające! Na nic, megaból trwał. Trwał twardo, a po dwóch tygodniach sam zelżał, wstał, powiedział „do widzenia” i wyszedł. I tu znów widzę ojca, który często mawiał: „Nie poradzimy niczym, minie. Najdłużej po miesiącu nie będzie śladu, niczego nie łykaj, nie smaruj – g... da!”. W sumie to, o czym piszemy, jest logiczne. Skoro Fundusz Zdrowia płaci placówkom medycznym za pacjenta, to w szczerym interesie pracowników tych placówek jest, by tych pacjentów było jak najwięcej i by nie dawać im rad w stylu: „wsiądź na rower”. Oni mają stale do nas wracać i wracać!
Tylko warto mieć tego jasność, bo o nią czasami najtrudniej. Jakie to wszystko nieproste, prawda? W każdej wręcz naszej potyczce ze światem zewnętrznym trzeba wykształcić własny modus operandi, by nie dać się wcisnąć w odgórny schemat, w który wciśnięto razem z nami tysięczne tabuny ludzkie. W związku z czym źle jest odbierane zadawanie pytań, bo innej drogi nie ma, innej prawdy nie ma. I tu okazuje się nie pierwszy raz dedukowanie popłaca, bo znienacka mogą pojawić się alternatywne rozwiązania, niezwykle niewygodne dla panującej propagandy. Dyktatu, że to jest ważne, co my pokażemy, a zdrowieć bez nas – nie wyzdrowiejesz! Nawet historię wciąż się przekłamuje, dziś rocznica 11 listopada, ale będzie o II wojnie.
O Niemcach, hitlerowcach nie można pisać pozytywnie, oddać im czegokolwiek, zwłaszcza w stosunku do Polaków, mylę się? Okazuje się, że ci Niemcy polskich jeńców traktowali zgodnie z konwencją genewską i polskim oficerom-Żydom Wehrmacht obniżał jedynie stopnie do żołnierskich, umieszczając w gorszych oficerom barakach, ale wszyscy oni przeżyli wojnę. „Żołnierzom szacunek” – tu Niemcy nie rozróżniali narodowości przeciwników. Tak przeżył m.in. Aleksander Bardini. Nie wydał wspomnień, to też było niewygodne panującej propagandzie… I powiedzcie, jak tu się połapać, gdzie życie, gdzie „Kronika Filmowa” – kto nami kręci? Interesy, moi drodzy, zawsze interesy...
LESZEK OLSZEWSKI