Jest taka nieśmiertelna prawda, że od niewielkiej porcji głupoty nieźle się ubawisz, od potężnej zaś opadnie ci szczęka i ręce naraz. Są jeszcze sytuacje, że my ludzie jak chóry anielskie powtarzamy jakiś slogan na tyle w kółko i bezmyślnie, że staje się on nagle dla wszystkich prawdą rozjaśniającą życie i gdy ktoś ją zakwestionuje, ten owczy pęd nagle pada i ktoś reflektując się zadaje pytanie: „A co jest jeśli wszyscy byliśmy w błędzie?”. Dziś rozprawimy się z takim właśnie przesądem, który chyba każdy z nas ma z tyłu głowy, słowem zwrotem „dzisiejsze jedzenie to jedna wielka chemia, co nie kupisz, to trutka”. Słyszy się to w rozmowach, na rodzinnych spotkaniach, ręka do góry, kto spotyka się z terminem po raz pierwszy?
Jakiś czas temu przeczytałem wywiad z profesorem nauk medycznych temu poświęcony i człowiek ów wyprostował mi tory, zawierając swe przemyślenia w pigułce: „Chemia to dobrodziejstwo zarówno dla przemysłu spożywczego jak i wielu, wielu innych w tym farmaceutycznego. Dlaczego nikt nie zastanawia się dlaczego żyjemy dłużej niż jeszcze dwie dekady temu, skoro w pożywieniu rzekomo coraz bardziej toksyczne związki sztucznie kreowane w laboratoriach, poprawiające smak, termin przydatności do spożycia, regulujące kwasowość, gorycz, słodkość? Rzeczy te po prostu nie szkodzą i nie szukajmy wroga tam gdzie go brak! Śmieci to konkretne produkty, nie zaś chemia, której dzisiejszy rozwój i postęp jest wielkim profitem dla człowieka i jego zdrowia!” Oto jak pojawienie się kontrhipotezy łapie człowieka, że prawda, która jawiła mu się bezdyskusyjną, teraz wydaje się również bezdyskusyjnie ale głupią – cały wywiad dobitnie mnie o tym przekonał!
Ja mam manierę czytania etykietek – od serków topionych po sosy chińskie i ta chemia zawsze mnie dobijała – nawet w kefirach jakieś „E” się wynajdywało. Wydawało się to jakąś matnią bez wyjścia, do tego wieści o pryskaniu i zastrzykach serwowanych owocom, by były większe i długo świeże. Wychodzi faktycznie tak się dzieje, tyle, że bicie piany jest według gościa przecież nie z ulicy – kompletnym nieporozumieniem, typową psychozą tłumu. Podobnie sprawy mają się z medykamentami. Oczywiście najlepiej nie chorować, ale leki hamujące cukrzycę dziś i w latach 80-tych, to na oko tak, jak samochody z obu tych epok – i tu jakoś pretensji do świata nie mamy o GPS, czujniki, elektronikę etc. Ojciec mi tłumaczył, że gdyby zawał wziął go nie w 2001 roku, a w 1984, kiedy zmarła babka, to nie miałby szans by go przeżyć – wtedy tak silne tąpnięcie kładło „z mety” delikwenta do grobu.
Babka po dwóch zawałach brała na wszystkie swe dolegliwości jeden lek – dziś mający problemy kardio łykają zaawansowane strukturalnie zestawy pigułek, których złożone, wielopunktowe działanie, pozwala im nierzadko wrócić do przedzawałowej formy, co kiedyś było nie do pomyślenia. Człowiek po zawale był inwalidą do końca życia, w każdej chwili musiał liczyć się ze zgonem, skoro został sercowo „napoczęty”. Nie bójmy się więc chemii, doceniajmy jej zaawansowanie, a jedzmy po prostu rzeczy wartościowe, nie zaś zupki chińskie czy chipsy ociekające solą i tłuszczem, a krzywda z tytułu posiłkowego otworzenia ust nam się nie stanie. Zabijmy ten strach, skoro go sobie ludową mądrością sami wymyśliliśmy! Nie uwierzycie ale jeszcze większy kabaret jest z wodą i ze stereotypami na jej temat! Co market to zgrzewki wód mineralnych – niegazowane, gazowane, smakowe – tanie, droższe, reklamowane w telewizji, szerzej nieznane – mętlik!
Ludzie naturalnie kupują, bo ładna etykieta, uśmiechnięty dziadzio szczerzy do nas zęby, ta idealna na utrzymanie figury, ta zawiera minerały itd. bez końca! Tyle, że minerały zawierają m.in. tabletki do ssania i tysiąc innych produktów. Minerały akurat w wodzie to kolejny chwyt marketingowy, podobny do jogurtu z witaminą jakąś tam! Prawdy o wodzie są dwie – pierwsza, że jednym wielkim cukrem zatykającym nas są wody smakowe – i to jest trutka, a nie „chemia”, druga zaś – iż woda to najlepsze z możliwych paliw płynnych dla każdego z nas, najlepiej pić jej 5 litrów dziennie, czystej, nieskalanej! Podpunkt do prawdy drugiej brzmi zaś zaskakująco i tu też powołam się na wyniki badań specjalistyczncych: najzdrowszą wodę, o najwyższej jakości nie kupujemy jak omotani w sklepach, albowiem ta jest do osiągnięcia w... naszych kranach!
Jakość wody w ujęciach miejskich jest dziś dalece wyższa niż wód sklepowych, w rozlewniach sprawdza się ją raz w miesiącu, w Iławie zaś według dyrektyw unijnych dwa razy dziennie – płynie nam obecnie do zlewów nektar nie woda, pijmy ją więc na potęgę, co godzinę, byle nie przegotowaną, taka traci wszelkie walory, którymi dysponuje. Widzicie więc jak mało wiemy, a zwykle stan taki połączony jest z „wszechwiedzą tłumu”, w co wdepnąć łatwo, a ceną całkowite ogłupienie – „chemiczne jedzenie”, „woda najlepsza sklepowa” itd. Jakiś market zresztą niedawno przyznał się, że własną markę wody niegazowanej „tworzy” wlewając i butelkując hektolitry... „kranówki”! Zarabia jak na złocie, bo woda spełnia wszelkie normy jakości w razie kontroli. Dożyliśmy czasów jednego wielkiego robienia w balona i tu trzeba mieć rękę na pulsie, zdobywanie opinii z wielu źródeł to w tym wypadku baza nr 1.
Odnośnie wody to ja – krytykowany przez ignorantów, którzy teraz zamilkli, piję kranówkę od lat w ilościach takich: po przebudzeniu trzy litry, a potem z upływem dnia kilka serii po pięć szklanek! Efekt dla organizmu jest piorunujący, zwłaszcza ranny – możesz spać w nocy cztery godziny na krzyż, a po „terapii porannej” funkcjonujesz jak po trzech red-bullach! Do tego przefiltrowanie wnętrza jest tak potężne, taki wodospad przechodzi ci przez umowne flaki codziennie, że przestałem w życiu ziewać, a ziewanie – nie wiem czy wiecie – jest efektem ubocznym jedzenia zalegającego na żołądku. Zobaczmy wspólnie ile o sobie nie wiemy, jakie przełomy możemy sobie fundować! By być zdrowym wystarczy uważać co się je i się pije i z grubsza gra! Na dziś jednak odczepmy się od chemii, bogini nauk XXI w., której bijmy pokłony, bo znosi nam złote jaja!
LESZEK OLSZEWSKI