Stanowię jednoosobowy Klub Włóczykija, wprost uwielbiam się włóczyć – rowerem, pieszo – i najbliżsi zawsze musieli to zaakceptować. Dojechałem na Śląsk – idę się włóczyć, Wrocław – to samo, dzielnice Warszawy – warto się powłóczyć, no co za natura? W życiu odbyłem dwie wycieczki autobusowe i to był błąd – co dzień jazda, jazda, zwiedzanie zamku czy muzeum. Nędza z mojego punktu widzenia i drenaż energii. Bo siedź 7-8 godzin poniedziałek, wtorek, czwartek w autobusie i myśl, czy nie zwymiotujesz z nadmiaru benzynowego powietrza tej dusznej aury, jaka się za każdym razem ukonstytuuje. Już abstrahuję, że ktoś tam zawsze chla – uroki mobilnego kołchozu…
Pamiętam, w liceum żeśmy ustalili, że nie zmarnujemy przysługujących nam co roku jakichś tam wolnych dni, a w czwartej klasie zsumujemy to i ruszymy na odkrywanie Polski, na cały tydzień! Wyszło na papierze fajnie: Sanok, Kazimierz, Solina, Żelazowa Wola, Puławy, Majdanek (tu „fajnie” zawieszam), Opinogóra Krasińskich – cymes nie wyprawa. I wspomnienia mam generalnie świetne, ale towarzyskie, bo trzeciego-czwartego dnia już na autobus patrzyłem jak na śmiertelnego wroga, a tu tyle jeszcze zwiedzania! W końcu w Puławach powiedziałem „dość”! Dojechaliśmy padnięci, popołudnie, kolejny punkt dnia – wychodzić! Moloch. Doszedłem do pierwszego piętra, skąd mieliśmy zaczynać wejście na komnaty. Jest przewodnik, dziadzio na oko 90 lat. Widzę aktualne krzesło, nogi skostniałe, nie mam bladej ochoty tuptać po M4 Czartoryskich ze sto minut, pieprzę ich M4, posiedzę sobie.
Zakomunikowałem to wychowawczyni, nie było presji, zostałem. Jak klasa wracała, to szli prawie na czworaka, byle doczłapać do autobusu, który wiózł nas tym razem do Lublina na rozpakowanie się w schronisku. Spacer po mieście i wieczorny teatr… Nie dla ludzi takie życie, mówię to w swoim imieniu i uczestników tamtego performance’u. Zdechniętymi głównie stały owe dni, z wczesną pobudką (niezmiennie o 6:30), bo kawał drogi trzeba przebyć, a plan dnia napięty niczym słodka twarz Kaczyńskiego dzisiaj. I jak rozpoznałem siebie w tej dziedzinie, zawsze naciskałem na wyjazd w stylu: trzy doby w Krakowie. Bo chcę tam osiąść, powałęsać się uliczkami, wczuć się w klimat tego miasta. Choćby kilku ulic poza starówką, a starówkę wzdłuż i wszerz przemierzę swoją drogą – czasu nie zabraknie. Uwielbiam to po prostu, tak jak autokarowych wywózek nienawidzę.
Ale jest makrokosmos i mikrokosmos, tym drugim czmychanie po naszym mieście, Iławie wciąż rozrastającej się, rozpychającej, świeżonej na nowo. Szukam samotności, stąd szlaki me często drepczące po trawie ledwie wydeptanej, torach, bocznicach. I stąd wywnioskujemy zaraz, o co w tej chwili idzie, w przypadkowości dotarć jest metoda!
Ulicę Jagiełły ostatnio wziąłem za cel, pradawny stadion IZNS-u, którego urwany płot kieruje każdego odważnego nieoczekiwanie tyłami aż vis a vis młyna „Edwarda”. Szpiegowskim okiem obserwujemy centrum budowlane przyszłej promenady, niedostępne znikąd tak jasno. Ale drogę tam odradzam, ja przeżyłem, wy nie próbujcie! Wygrzewające się żmije, dzikie pokrzywy, wąskość ścieżki opartej o solidny dla odmiany płot IZNS-owski, to wszystko pobudza adrenalinę, oblatuje emocje. Azaliż jak każde pół i ćwierć ekstremalne doświadczenie nie jest dla tłumów.
Pociągnął mnie jednak zastany widok – most będzie przerzucony, są fundamenty, brakuje samego mostu. Co ze żmijami, nieopisanymi chaszczami, opłotem IZNS-u? Bez cesarskiego cięcia status quo się nie podda, aż tak dalece chcecie ingerować w zaułki Jagiełły? Minikolej transsyberyjska się kroi pod kątem zakresu robót? Stanąłem wryty, przerzut gwarantowany i co dalej… Nie rokuję najmocniej, siadło tam nabrzeże, będzie to pierwszy cud nad Ostródzką, jeśli uda się ucywilizować tę puszczę amazońską. Chcę tu być uważany za sceptyka ex post, udowodnijcie mi omyłkę. Wyszedłem z krytycznej połaci i Jagiełłą osiągnąłem wnet tory na Olsztyn. Chciałem na promenadę spojrzeć z jej końca, z mostu. No i spojrzałem, a nawet zszedłem, kompleksowo mam obraz. Na pewno zakończenie bałaganu nie grozi w przewidzianym terminie, tj. 31 sierpnia. Most nr 2, większy – także nieobecny.
Ścieżki piesze ledwie wytyczone, dowieziono jakieś domki, będzie super, ale z opóźnieniem. Ponoć wynikłym z wysokiego stanu wody wiosną – nie miejmy pretensji – siły wyższe, diabły wyższe. Za to od „małej stacji” podmontowano już bombowe latarnie pod „lasek buloński” jak roboczo nazywam lasek na obrzeżach kortów Jezioraka, kierunek Sienkiewicza. Czarne, kilkulampowe – świat oświetleń to też urozmaicenia i się z tego korzysta! Rozmach prac widoczny, czekajmy tydzień po tygodniu, też się doczekamy wielkiego wyczarowania. Bez pośpiechu, dajmy to spokojnie wycackać. Przed terminem wyrobi się za to Galeria Jazzowa, ale przyznajmy – to krasnal przy wielkoludach pod kątem wykopalisk, punktowa sprawa. Na Złotą Tarkę (która w przyszły weekend) będzie oddana, nawet jakiś koncert jest tamże uplanowany – już dziś to poświęcam jako kapłan kościoła Adwentystów Dnia Sto Piątego!
Dotarłem też w minionym tygodniu po iks-latach na wyspę Wielka Żuława, ta ma zawsze swój urok, latem zaś szczególny. Co prawda przyroda połknęła już ostatni stojący tam dom, ślad stałej ludzkiej bytności (znana mi rodzina Bartkowskich), niemniej jest się gdzie poszwędać, oj jest! Ośrodki przepełnione, gwar, tętnienie życiem a obok lasy, trzciny, pomosty. Polecam na słońcu spędzić tam do trzech godzin, turystycznie, nie alkoholowo. Wojaż promem w dwie strony, żadna sztuka. I tak to ziemia okoliczna wchodzi w sierpień – to z opóźnieniem, to z zupełnie nowym, to z dawien niezmiennym (wyspa). Grunt, że trzecie nie triumfuje, zastój takie ma imię...
LESZEK OLSZEWSKI
Iława, budowa ścieżki za starym młynem.
Wielki plus: asfaltowy szlak rowerowy.
Iława. Tak zwany „Lasek Buloński”
za stadionem miejskim nabiera smaku.