Pochowałem matkę. Dopiero upływ czasu po kilku tygodniach pozwolił mi spojrzeć na wypadki tamtych dni chłodniejszym okiem. Wówczas bowiem działał człowiek – w swoistym amoku – trochę mechanicznie, refleksja zaś zwykle przychodzi wtedy, gdy emocje, zwłaszcza te złe, opadną i z mgły próbuje przedrzeć się do świadomości promień życiodajnego słońca.
Zbilansowałem więc po swojemu plusy i minusy, które mnie wówczas spotkały, a rzecz zawężę do tzw. biznesu pogrzebowego, z którego to ciasta sute kawałki wykrajają sobie kolejni beneficjenci.
Jadąc z matką jakoś w kwietniu do któregoś marketu, nagle niespodziewanie na rondzie przy parku (mam fotograficzną pamięć) rzuciła ona do mnie ni z tego, ni z owego: „Cholera, coś czuję, że tego roku nie przeciągnę. Gdyby tak się stało, pamiętaj, byś na pogrzebie nie dawał zarabiać na prawo i lewo. Nekrologów w ogóle nie chcę i żadnego grania na trąbce, ma być kameralnie i z klasą”.
Matka wyglądała wówczas (podobnie jak przez całe życie, odkąd ją kojarzyłem) na okaz zdrowia, więc zbyłem te nagłe wynurzenia, ripostując: „Pewno mnie przeżyjesz, u mnie z kolei na pogrzebie puść piosenkę „The Long And Winding Road” McCartneya, skremuj mnie i daj pogrzeb cywilny z klasą”.
6 sierpnia wyszło, że matka miała przeczucie jak cholera i mnie przyszło się zmierzyć z jej kwietniowym życzeniem. Jak to przeżyłem od środka, wiecie z tekstu sprzed dwóch tygodni, teraz pora na realia zewnętrzne.
Feralnego dnia otóż udałem się do zakładu pogrzebowego, gdzie punkt po punkcie akceptowałem kolejne płatności – za to 250 zł, za to 180, za miejsce na cmentarzu 400, aż oko me spoczęło na górującej nad całym słupkiem sumie 700 zł! Z wyprzedzeniem więc spytałem: „A za 700 zł co to? Za luksus?”, na co miła pani odpowiedziała: „To dla księdza”. Doznałem szoku i poprosiłem o wyłączenie tej „usługi” z rachunku, jako że osobiście zamierzam dogadać się z duchownym, którego znam, lubię – i w końcu otrzymałem odeń zniżkę!
Nie chodzi jednak o to, a o wyssaną z kosmosu kwotę. Na osiedlu Lipowy Dwór – zasięgnąłem języka – „dobrodziej” żąda nawet 800 zł i ludzie płacą. Posługa z takiej okazji to zwyczajowa mowa w kaplicy trwająca około 5 min., potem 20 minut mini-mszy (gdzie wyrachowanie puszcza się tacę pod szczytnym hasłem: „Msza św. za zmarłego w przyszłym miesiącu”), przejazd na cmentarz, tam dwie linijki tekstu i wraca nieborak na obiad bogatszy o 700-800 zł.
W 2008 r., gdy chowaliśmy mojego ojca, „gaża” pasterza wynosiła jeszcze 500 zł, ale już wtedy matka określiła to mianem „zdzierstwa”, wspominając, że jakaś jej koleżanka poprosiła o posługę iławskiego pastora ewangelicko-metodystycznego i on pięknie pożegnał zmarłego w imię Boga i Trójcy Świętej za darmo.
Zanim jednak ksiądz w dniu ostatnim miał okazję na matce nieźle zarobić, opłaciłem dwa różańce i tu po prostu umarłem na jawie z zażenowania. Zmarł człowiek, aż się prosi więc o jakąś wzniosłość.
Przypomniałem sobie: w styczniu 2010 zmarł matki brat w Białymstoku. Tam wydrukowano swoiste pożegnalne anonse z jego zdjęciem, utorowano to cytatem z Goethego – pełen rynsztunek, a niby zacofane Podlasie. Tutaj zaś pojawiły się kartki z napisem „Jezu ufam Tobie” i sam ceremoniał: klepanie paciorków (przepraszam za szczerość) pod wspominki sceny, jak jakiś uczeń wspomnianego Jezusa nie wie pod wieczór, że jego Mistrz został zdradzony przez Judasza.
Co to ma wspólnego z synem okrytym żałobą po nagłej stracie matki? Niemniej przeżyłem oba różańce! W bezruchu łapałem kontakt wzrokowy z matką, w myślach przebiegałem przez dwa ostatnie absolutnie nie do przewidzenia zejściowe tygodnie jej życia – ale dałaś się pożreć rakowi – a jeszcze trzy tygodnie temu marudziłaś w Kauflandzie, że nie ma twojego ulubionego rozpuszczalnego Jacobsa w małym słoiczku!
Teraz zaś o plusach. Przechodzimy do stypy, jedynego jasnego punktu tego pogrzebu. Skoro zawsze chwalę profesjonalistów, będzie tak i tym razem. Stypę otóż postanowiłem zrobić w restauracji IMD szanownego Pana Marka Dembińskiego (w „Europa Center”), lubię bowiem wnętrza uruchamiające dobre wibracje, tym bardziej, że na złych stypowych wibracjach się sparzyłem.
Ponieważ nie lubię się znęcać, pominę nazwę przybytku, ale zostaję przy śmierci ojca – jest więc ostatnia dekada marca 2008 roku. Wpadam do lokalu X, prosząc o przygotowanie smutnej imprezy i na dzień dobry zastaje mnie pytanie: „Na ile osób się przygotować?”. Uradziliśmy z matką, że około 50, więc tak mówię. Pani na to: „Proszę wpłacić za 50, nas nic nie interesuje. Jak będzie więcej – nie dostaną jeść, jak mniej – weźmiecie kotlety i ciasto do domu, tak ustalił szef”. Wyszłoby potem, że gościlibyśmy 36 delikwentów, rachunek jednak poszedłby za 14 nieobecnych, kotlety zwieźlibyśmy kotom pod balkonem na pożarcie, ciasto generalnie poszłoby do kosza, jakąś roladę bodaj z Lidla „szef” zafundował gościom.
Restauracja IMD zaś robi ogromną różnicę. Tam usłyszałem, bukując symultanę na 30 osób, że jeśli gości będzie ponad – dopłacę za każdą pojedynczą osobę, jeśli zaś mniej – rachunek opiewać będzie też na konkretną liczbę obecnych. Nie jakąś bzdurną „z góry zakładaną”, bo to niepoważne – taka różnica jakościowa, jak między piłkarską ligą hiszpańską a luksemburską. No i jakoś tam właśnie zaczęliśmy wracać trochę do siebie, starzy znajomi jęli wspominać matkę i ojca na wesołą nutę, rodzina z Podlasia, która ogromnie wszystko przeżyła, widać było, zaczyna wracać do siebie. Obsługa lokalu uwijała się zaś bezszelestnie, niezauważalnie, kompleksowo nas obsługując.
Trzeciego pogrzebowego podejścia nie będę miał. Prędzej mnie pochowa sąsiad ze znajomym niż „pan w czerni”. Tę mszę „miesiąc po pogrzebie” wyznaczono w ogóle w dzień powszedni na 7 rano. Myślę, że to genialnie podsumowuje tekst, jak i fakt, że na pochówek kościelny wyraźnie spóźnił się organista, więc kościół dobre trzy minuty milczał, bo nie było komu uderzyć w klawisze. Może na Lipowym za 800 zł nie ma z punktualnością problemów?
LESZEK OLSZEWSKI