Relacje międzyludzkie niezmiernie a dojmująco zanikają. Ludzie lubią swoje posty w internecie, ale gdy mijają się na ulicy, czasem ledwo powiedzą „cześć”. Kliknięcie jest łatwiejsze niż rozmowa. Ikona podniesionego kciuka (Facebook) lepiej kończy dialog w sieci niż napisanie „Do jutra, zmykam, trzymaj się” – ta epoka skrótu i skrótów jest nieznośna. Nauczycielka języka polskiego żaliła mi się, że widzi w wypracowaniach podstawówkowych hity w rodzaju: „Thx” (ang. „thanks”, czyli „dzięki”) albo „Wow!” – jak to umieścić w tekście pisanym po polsku? Doprawdy zdumiewające jest spustoszenie w młodych i starych masach.
Dawniej, gdy mieszkał brat w Krakowie, a siostra w Iławie, pisało się listy. Nikomu nie trzeba udowadniać, że to cholernie rozwijające napisanie od siebie kilku stron.
Z telefonowaniem był problem. Uzyskanie połączenia na takim dystansie najlepiej było zabukować sobie na poczcie i czekało się np. godzinę, aż pani zza okienka wzywała do kabiny nr 1, bo Kraków jest na linii. Po wszystkim płaciło się za pogaduchę niemały grosz – wszak dystans połączenia weryfikował taryfę dość pokaźnie.
No może dziś 10 minut gadki kosztowało 20-27 złotych, lepiej było komunikować się listownie. I cieplej, epistoły są genialną formą dotarcia do siebie, a przynajmniej emanacji siebie. Sam pamiętam, gdy będąc co roku w Zakopanem zimą, wieczory spędzałem na pisaniu do znajomych: kolegów, koleżanek, rodziny w Białymstoku, babki tutaj – kilka listów szło.
Kartki wysyłało się dekoracyjnie, by ktoś sobie nakleił ją na lodówkę. Widok Giewontu w śniegu ujmował. A do ludzi z pierwszego rzędu poza kartką szła koperta z konkretnie zapisaną zawartością. Ależ to rozgrzewało mózg, człowiek się wdrażał w treść niczym maratończyk w bieg! Do tego na te dwa tygodnie brało się ze dwie-trzy książki, wieczory upływały upojnie acz nieseksualnie.
Pisanie listów było popularne mniej więcej od czasów wynalezienia pisma do czasów pieprzonych komputerów stojących w domach, bo dzisiaj kto pisze? Nikt albo promil promila. Nawet w mailach idą zwykle zdawkowe informacje, korespondencja ludzka między znajomymi kuleje tam albo zamarła.
Na to wszystko pojawił się pomysł partii PiS wygaszenia handlu w niedziele – stopniowo, aż do happy endu za dwa lata bodaj. I tak jąłem się zastanawiać, dobre to czy złe?
Przyznam się szczerze, że na Kaczyńskiego nie mogę patrzeć, a cały PiS bym zdelegalizował. Jednak o ile „500+” jest bzdurą i wspieraniem często patologii na wsi, to pomysł z „Niedzielą+” wydaje mi się bardzo ciekawy. Ku nawrotowi więzów rodzinnych, przyjacielskich! Bo jak sklepy i galerie zamknięte, to coś trzeba przedsiębrać, by zapełnić kilkanaście godzin. Sam zakupy w niedzielę robię i się do nich przyzwyczaiłem, ale odzwyczaję się od wirusa. W święta też wszystko nieczynne na cztery spusty i gra! Atut drugi – pracownicy odpoczną, a to setki tysięcy populacji.
Aktualnie handel w niedzielę wszedł w krew, galerie w większych miastach przeżywają tego dnia oblężenie. Markety zresztą też, bo dużo ludzi przychodzi tam z nudów, że wymieńmy choćby emerytów. Ci w Boże Narodzenie nawet pomstują: „Dwa dni będziecie mieli zamknięte? To co ja mam robić w domu, cały dzień siedzieć przed telewizorem?”. Trzeba się więc będzie przetorowić – kto ma lat 9 i 109. Wałęsanie dla wałęsania skończy się, jak i robienie zakupów przez siedem godzin w Złotych Tarasach w Warszawie czy Galerii Warmińskiej w Olsztynie.
W tej ostatniej byłem w niedzielę miesiąc temu, dojazd spod budynku do… budynku – na dach parkingowy – trwał 57 minut! Całe województwo przybyło i dalej regiony ościenne. Termin mi wypadł przypadkowo i natknąłem się na oko cyklonu w pełnej okazałości. Część z nas już nie umie ostatniego dnia tygodnia poświęcić familii, spacerowaniu, konstatowaniu przyrody, ścieżek, wypadowi na rower – zatraciło się to jak listy w skrzynce.
Otrzeźwienie nie jest więc głupie. Na 40 milionów narodu, na wszelkie powiązania rodzicielskie, braterskie, przyjacielskie, konkubinackie – wszelakie. Zgiełk zewnętrzny można doprawdy upchnąć od poniedziałku do soboty i uczymy się brać siódmego dnia oddech – bez wyjątku! Jest też druga strona medalu, że się jeździ do Nowego Jorku na weekend na zakupy, do Paryża czy Mediolanu. No tak, ale nie porównujmy tych centr z Warszawą czy Olsztynem, inna półka to i los mniej liberalny.
Też nie przesądzam, iż nowalijka się sprawdzi, ba – może mi nawet zacznie czegoś brakować. Ale przebadać rozwiązanie warto. Dopóki bowiem ono nie wkroczy, nikt dobrowolnie nie odstawi się od koryta i ja – weźmy – zawsze pójdę po świeżą bułkę w dzień, który Biblia nakazuje święcić. Swoją drogą nie wierzę, że Bóg stworzył wszechświat, ale na swój sposób świętuję niedzielę tą bułką – forma świętowania wszak jest dowolna, dobieralna do osoby, co dla niej jest świętem.
Na tej zasadzie widziałem pijanego kumpla w Wielki Piątek i mimo swego ateizmu klaruję mu: „Andrzej, Wielki Piątek, a ty chlasz”? A on mi na to nomen omen najtrzeźwiej: „Słuchaj, skoro w zwykły piątek chlam, to co dopiero w wielki”? Argument przemówił od razu – Wielki Piątek ten człowiek uczcił i uhonorował według własnych wyobrażeń i najlepszych intencji!
Tylko czy my jako gatunek internetowo-zakupoholiczny jesteśmy w ogóle do odratowania? Ustawami, zaciskaniem na siłę paska, skoro wychodzi nam brzuch? Ludzie nie lubią, by ich wychowywać i mówić, co mają robić, bo wchodzą nowe zakazy. Nie ułatwienia – rozumiecie, a zakazy. Tu się jezuici z władzą mogą przejechać i to też trzeba brać pod uwagę. Przekonamy się zapewne jak „zakaz nr 505” sprawdzi się w praniu, czy elektorat niedzielnego wolnego nie wypluje tej idei razem z pomysłodawcami.
Ale test można wykonać, bez tego nie ma postępu. Testuje się niestety na zwierzętach nowe rakiety etc., to i Polaka-katolika można wbić w nieoczekiwany kierat, byle z tego niedzielnego chodzenia po ulicach i siedzenia w domu nie wybuchła jakaś ruchawka, potem rozruchy i zamieszki. Tego nawet PiS-owi nie życzę.
Pal licho te niedziele, wypróbujemy je!
LESZEK OLSZEWSKI