Kiedyś byłem na bieżąco w sprawach związanych z Jeziorakiem i piłką nożną na stadionie przy ulicy Sienkiewicza w Iławie. Ojciec mój, Zenon, od kiedy pamiętam, był lekarzem klubowym, zabierał mnie od dzieciaka na każdy mecz na stadionie. Już jako 6-latka karmił mnie gazetami z wynikami i tabelami. Opowiadał o arkanach futbolu, uczył oglądania pojedynków.
Fanatyzm, wydaje mi się, kiedyś był większy. Że użyję tego sformułowania: „Na Jezioraka” chodzili ludzie wykształceni i z pozycją, w średnim wieku, urzędnicy, nauczyciele.
Pewien kierowca pogotowia, obowiązkowo na meczu pod krawatem i elegancko zaczesany, tak się raz ucieszył z gola na 3:2, iż upuścił dwumiesięczne dziecko wprost na beton! Obie ręce wyrzucił w geście triumfu do góry, skacząc przy tym jak z katapulty – taka mała anegdota.
Poniedziałkowa „Olsztyńska” była przez lata lekturą obowiązkową, z niej dowiadywało się, jak zakończyły się inne mecze, bo skąd? Polskie Radio na swoich falach takich rzeczy nie podawało.
Pamiętam, jakie zjeżdżały tu teamy: Metalowiec Mrągowo, Warfama Dobre Miasto, Gwardia Szczytno – ostatnia zwykle za silna nawet na remis.
Z piłkarzy furorę robił wtedy mój dzisiejszy znajomy – Piotrek Lange. Filigranowej postury, którego bajeczna technika i balansowanie ciałem niejednego zwalistego obrońcę wkręcały w trawę i doprowadzały do rozpaczy nad własną beznadziejnością!
Rytuał w domu mieliśmy taki, że mecz w niedzielę o 15:00, to obiad o 14:00 i karetka przyjeżdża po nas pod dom 14:30. Na stadionie odłączałem się od ojca, by zająć dobre miejsce na trybunach. Szukałem koleżanek, kolegów – liceum było bogato reprezentowane, podstawówka w sumie kilka lat wcześniej też.
Po meczu zawsze matka do ojca: „Jaki wynik?”. Taki, a taki. „Jak grali?”. Tak, a tak. „Ludzi trochę było?”. Było. Wracałem do lekcji, a Zenon przez pierwsze dwie godziny nawiedzał mnie w pokoju i analizował sytuacje: „Jak on mógł tego nie strzelić, widziałeś?”. „Za tydzień wyjazd do Ostródy – przerżną jak będą tak grali!” i temu podobne dysertacje. A za tydzień po meczu czekanie, aż ktoś poda wynik z Ostródy, dojedzie. Czasami łapałem ludzi na mieście, by zadzwonić do ojca do szpitala ze znamiennym: „1:1”. „Skąd wiesz?” – pytał (gen pytania po babce, która zawsze dopytywała: „Kto powiedział?”). Odpowiadałem po głupiemu: „Z układu gwiazd”, po czym – już serio – informowałem go, kto mniej więcej mi to powiedział – co usatysfakcjonowałoby też babkę. Matka, niby kobieta książkowa, ale i ją wiadomość o remisie żywo interesowała. Może chwyciła minibakcyla dzięki nam?
Swoisty boom klubu nastąpił, gdy rządził na szczycie w II lidze. Przyjaźniłem się wtedy z Jarkiem Talikiem, bardzo bliski był mi Sławek Makowski, Paweł Pasik, Zenek Zientarski, Sławek Święcki. Trzon tamtego dream-teamu. Chłopaki mieli talent do gry, nie li tylko predyspozycje, a to przeróżnica. Gros piłkarzy na hali ma o niebo lepsze warunki fizyczne niż Messi, a nie osiąga niczego, dosłownie. Maradona cieleśnie był nikim przy moim sąsiedzie lekkoatlecie, a świat dziwnym trafem go zapamięta, po kres. Tak to jest, że pojawia się geniusz, a potem każdy patrzy, jak ów wygląda.
Geniuszem był Hitler, Lennon, Piłsudski, Mozart – nic na jego zrodzenie się nie poradzisz. Dlatego Jeziorak połowy lat 90. to zenit możliwości klubu. Płynniej i celniej prowadzić piłki nie będzie się umiało jeszcze długie, długie lata.
Po tej belle epoque straciłem kontakt z bazą, z przeróżnych przyczyn. Raz, że ojciec się rozchorował i przestał bywać na meczach, a dwa – zainteresowanie wygasło naturalnie. Jakieś niższe ligi, likwidacje, reorganizacje, spadki. Są wyższe cele niż zajmowanie się tymi w sumie bzdetami, wszak życie to sięganie gwiazd, nie miast. Na powrót jednak wszedłem w biznes. W krótkim czasie spotkałem się w przededrzwiu marketów z wiodącymi trenerami regionu. Nie kryłem się z onegdajszym resentymentem, odbyliśmy konkretne rozmowy. Spojrzałem dzięki nim w konkrety zza kulis, bez cukrzenia!
Jeziorak, usłyszałem, pnie się ku piątemu poziomowi rozgrywek i pewnie go osiągnie wiosną – chwała odbudowie! Wikielec znowuż spadnie – wieszczą do maja z „czwórki”
(mimo nazewnictwa „III ligi”) do „piątki” i będą derby, na które z góry się zaprasza. Przewrotnie: wieś spadkowiczem z góry, metropolia w awansie na górę. Widywano takie odwrócenie przymierzy acz i robiono zdjęcia na pamiątkę starych, zużytych tabel.
Majaczą derby z Unią Susz – dojdą poważni przeciwnicy, bo granie po wioskach pewnym związkom nazewniczym w rodzaju Jezioraka nie przystoi. Tylko Olsztyn zaszedł podobnie wysoko, a nawet wyżej w tzw. „kopaną” i tę drabinkę trzeba się starać naprawić.
W ogóle Wikielec, z tego, co sobie naświetliłem, to przedziwny przypadek ludzi oddanych mu bez reszty. Tj. pana Jajkowskiego i Krzysia Sadowskiego – obu pozdrawiam.
Kiedyś branżowo ta wieś Wikielec nikomu nic nie mówiła. Raz Jeziorak zagrał mecz ligowy w Wikielcu, z nieznanych przyczyn. W „Gazecie Olsztyńskiej” poinformowano rankiem, iż mecz odbył się w „Inkielcu”! Poważnie, łzy wypłakiwałem z ojcem na to przeinaczenie. Czyli nikt nie miał pojęcia, gdzie statystyczne, wzięte z „Konopielki” Taplary „se” leżą. Pojawienie się tam w miarę profesjonalnego klubu, potem profesjonalnego, teraz stadion oświetlony, to jest szok! No i fakt, dokąd doszli. Rywale „Inkielca” to w tej chwili (przejrzałem) Polonia Warszawa i Widzew Łódź. A Jezioraka dla odmiany Fortuna Gągławki i Płomień Turznica (gdzie to?). Jedno i drugie minie jednak na 99% i osiądą te dwa wielkie podmioty między Suszem, Granicą Kętrzynem, Lubawą czy Giżyckiem. Nie najgorzej, choć Jeziorakowi proponuję wydostanie się z tego grona, schodek wyżej i po misji.
Dzięki klubowi z iławskiej ulicy Sienkiewicza mam masę kabaretowych wspomnień i jedno anihilacyjne, wręcz unicestwiające mój byt fizyczny.
Otóż przeżyłem w kontekście Jezioraka kaca życia! Przed pewnym czerwcowym meczem z Górnikiem Łęczna, gdy klub rządził i dzielił na zapleczu ekstraklasy. Generalnie wówczas w ogóle nie piłem, nic – i to mnie zgubiło. Trening czyni mistrza, nawet pobieżny, nieczęsty. Pełna abstynencja zaś czyni z organizmu jakiś twór pomostowy – nieodporną na alkohol wydmuszkę. O tym przekonałem się wcześniej. Miałem okres sześciu lat niczego na procentach do ust i w Boże Narodzenie zjadłem z bombonierki czekoladkę z alkoholem – nieświadomie. 15 sekund kręciło mi się w głowie – dorosłemu, wysportowanemu chłopakowi! Po tych sześciu latach pozwalałem sobie od czasu do czasu na jedno piwo, małą lampkę koniaku, takie dawki wagi muszej.
I tak się złożyło, że w piątek przed meczem z Łęczną dwóch zawodników pierwszej jedenastki, obu z importu, znanych w Polsce, obchodziło urodziny, na które byłem zaproszony. Szczerze mówiąc, nie paliłem się – ani ze mnie ktoś pijący, ani jedzący. Mieli być jednak goście z Warszawy, Poznania – nalegano, więc wziąłem taksówkę ok. 22:00 i dobrnąłem do doborowego grona. Zaznaczyłem: „Jedno piwo i siedzę”. OK, powiedziano, gra! Niestety za godzinę sięgnąłem po drugie, bo to jedno mnie uśpiło – typowy objaw piwny. Potem pojawiło się trzecie. Dość, że do domu zlądowałem trupem wbrew sobie. Czy żołądek nie jadł, czy słabość abstynenta się pokazała – do dziś nie wiem. Wszyscy inni byli równie spompowani, jeśli nie bardziej. Wstałem nieprzytomny po 12:40, raczej nie kontaktowałem, że w ogóle żyję – zwłoki.
Z czasów idioty wiem, że żeby przepatrzeć na oczy, muszę klinem wybić klin. W tym celu idę na Plażową do X-a, wypróbowanego przyjaciela – niech ratuje. Na wysokości parku z jednego lokalu wołają mnie wczorajsi uczestnicy, w komplecie! Torby na mecz przygotowane, jedzą obiad, piją Johnnie Walkera, bo też umrą. Wyglądają fatalnie – zgrane karty tego dnia, czerwone oczy, opadłe dłonie. Siadam z nimi. Wszyscy wolimy siedzieć niż zrobić krok, a oni na stadion za godzinę, o 15:00 zbiórka. Idę na Plażową w nadziei, że trener nie wstawi nikogo z balujących do składu, da odpocząć – wystarczy wszak spojrzeć. Każę znajomemu włączyć radio, reporter czyta skład – wszyscy grają od pierwszej minuty! W okolicach przerwy znów włączamy radio – 0:0, przygniatająca przewaga Łęcznej, słupek, poprzeczka, ale jakimś cudem remis.
Druga połowa bez zmian w składzie! Łęczna dalej cisnęła, wynik utrzymał się do 90. minuty, kiedy Jeziorak wykonał jedyną kontrę meczu, wydostał się z oblężenia i strzelił na 1:0! Gdy spotkaliśmy się wieczorem u jednego z nas, chłopaki uznali to za cud. Wszyscy twierdzili, że od początku nie widzieli nic przed sobą, tylko jakieś kropki i żyłki biegające im przed oczami. „Cud nad Jeziorakiem” z udziałem Jezioraka wydarzył się już więc na 100%. Chociaż nikt o tym nie wie. Nic tylko oczekiwać teraz objawień Maryjnych albo jakichś pomniejszych świętych czy męczenników! Przy okazji – był to mój ostatni kac w życiu, absolutnie nie do zapomnienia. Chyba że Alzheimer mnie weźmie, na co nie liczę.
Dużo wcześniej od tej pijackiej historii Jeziorak grał w Łapach mecz z Pogonią. Pełne Podlasie – Kargul na Pawlaku. Jechał samochód z „budowlanki”, wsiadłem z ojcem, bo matki wieś rodzinna 5 km dalej – też Kargul na Pawlaku, wszyscy od lat 3 do 104. Był początek rundy wiosennej, Wielki Tydzień, to wzięliśmy familii skrzynkę alkoholu od nas i coś tam jeszcze – nie pamiętam. Nie żarcia, bo tam wszyscy grubi, a jedzenie i jego zapasy są tematem nr 1 życia. Temat zaś 0, priorytetowy to modlitwa, czy masz lat 3 czy 104. Specyficzna ziemia specyficznych ludzi. I przed meczem, pamiętam, robiłem za tłumacza, pytaliśmy „łapian”, gdzie stadion? Ci trajkotali, a zaciąg z „budowlanki” niczego nie rozumiał. „Musi” to u nich „chyba”, „bedzie” – „wystarczy”, tego jest tysiące i ja to łapałem, bo inaczej byśmy stadionu długo po meczu jeszcze szukali! Sam mecz 1:1, w Łapach grał taki łysy Kojak na obronie i biegał od linii do linii, mimo że akcja zwykle toczyła się w innych rejonach boiska!
Wół roboczy z dobrym genotypem. W Jezioraku się stało, gdy nie było nic do roboty. Rozmowy prostego ludu z Łap podniecały ekipę naszego busa, oni po jednym zdaniu wiedzieli, że jesteśmy z Iławy: ładnie ubrani, poprawna polszczyzna – ot, swołocz krzyżacka! Tak raz się nam dostało, na szczęście bez mordobicia i ucieczki na parking.
Świetnie znam też starych wiarusów z Jezioraka – Krzysia Jackowskiego, legendarnego „Zębala”, Jasia Kruka, Zbyszka Pawłowskiego. Ich występów nie pamiętam, choć słyszałem, że Janek puścił kiedyś gola z połowy boiska. Co bramkarz, to jedna arcywpadka w życiu – uroki zawodu! Za to Waldek Pałyga jest jedynym piłkarzem klubu z Sienkiewicza, który strzelił bramkę dla reprezentacji Polski, z czego wielokrotnie się śmialiśmy. Nie dostał honorowego obywatela miasta – tak się nie robi!
A ta bramka wpadła w ten sposób, że Jeziorak grał latem któregoś roku z reprezentacją Polski, która mieszkała w Zajeździe. A na ogniska organizowała się na wyspie i Waldek kropnął samobója na 0:1, czyli z każdej strony strzelił bramkę dla reprezentacji Polski! Nie ma najmniejszej sfery niedomówień, prawda? Waldek zdaje się dziś w Anglii, pozdrawiam świątecznie i noworocznie jego i Stasia Kociędę, wspaniałego pomocnika, świetnego kompana – stu lat chłopaki! Ja ich wszystkich znam, bo urodziłem się wydarzonym werbalnie sportowcem, nie jakimś gugusiem i się gadało, czasem piło – wszystko, co ludzkie, było nam nieobce!
Moja matka jako osoba śmiertelnie poważnie do wszystkiego podchodząca, nie mogła zrozumieć sytuacji, jaka wydarzyła się po meczu pewnej Wielkiej Soboty w budynku klubowym. W gabinecie prezesa, czy nie wtedy Benedykta Gaca, świętej pamięci, cholera? Szkoda mi go, bo młodo się wypisał z tego padołu, ba!
Ale ad rem: Wielka Sobota, jak wiadomo post, lecz spotkanie bossów okołoklubowych rzecz prestiżowa. Także pod kątem menu. Nie zabrakło więc na talerzach kiełbas, szynek, kotletów, w kieliszkach wódeczki. Ciasto stało na paterach, do tego sałatka warzywna w majonezie – przepych weselny. A jeść się chciało: dwie godziny meczu, za dużo tlenu w płucach, ten pobudza apetyty. Wśród zaproszonych na imprezę był też ksiądz, bodaj z „czerwonego” kościoła. By poświęcił grunty i gmachy wielkanocnie – przybył z chęcią. No i jak wszyscy, duszpasterz trochę wypił, zajadał się ofertą, bez powiedziałbym robienia wyjątków. Co mógł, to pospożywał. 45 minut, pożegnania i wracamy do domu.
Ojciec opowiada matce mecz i o spotkaniu, że ksiądz opędzlował ze specjalnym upodobaniem wędzoną polędwicę. A ta nie wierzy – niemożliwe! Niemożliwe – ciągnie ojciec, to to, że tyle w siebie zmieścił, był absolutnie pierwszym z konsumentów, a chudy. Matka dalej – nie uwierzę. To spytaj Leszka. Potwierdzam, przewielebny pozostawał duszą towarzystwa i ciałem połykającym nr 1. Nikogo to przy okazji nie dziwiło – męskie imprezy mają swój prostolinijny urok. Tak jej to weszło w „niemożliwe”, że wierząc co prawda – dziwiła się całe święta i trochę po, w telefonach do swych babek – ksiądz w Wielką Sobotę jadł mięso i wędliny, wyobrażasz to sobie? Babki sobie nie wyobrażały, ot najprostsza różnica między płciami i ich percepcją. Świat, jak widzicie, jest za brutalny na niewieście ideały oraz facecje.
Ostatni mecz, na jakim byłem, z Wawelem Kraków, bardzo wrył mi się w pamięć. Przypadkowo miałem gościa – iławianina z USA, który zaprosił na spotkanie swojego wychowawcę z „mechanika”, kolegę ze szkoły (z Miłomłyna) i mnie. Zamierzali na meczu wypić litra wódki – we trzech. Umówili się za dnia, że chłopaki kupują wódkę i kabanosy, a leciwy pedagog (na oko 77 lat) popitkę. Colę, pepsi, cokolwiek. I siadają wszyscy na meczu, gwizdek, kieliszek spod marynarki, a tu nauczyciel, okazuje się, przyniósł 0,25 l wody mineralnej! Obstawał, że ta kropla wystarczy. Wystarczyła na dwa łyki. Klęli go, żartowali, a spotkanie skończyło się zwycięstwem 5:4. Niżej siedział facet. Po każdym golu dla Wawelu krzyczał: „O k…!”, a dla Jezioraka: „Jezu, jest!”.
Niech to wróci, niech hece wrócą na stadion przy ulicy Sienkiewicza w Iławie!
LESZEK OLSZEWSKI
Iława, stadion miejski, początek lat 90.
Pogotowie medyczne podczas meczu piłkarzy Jezioraka.
Na lewo od karetki: Zenon Olszewski, znany lekarz.
Obok: Stanisław Piasek, znakomity fizjoterapeuta
i przeuroczy kompan w dyskusjach