Komunistyczne nazewnictwo to jest to, a dlatego „to”, bo wciąż w tym kraju mimo upadku systemu rączo funkcjonuje! Wyobrażacie sobie „zakład karny” Alcatraz zamiast „więzienia” Alcatraz? Inną perłą wciąż obecną jest Wychowanie Fizyczne, jakby nie można było sportowego przedmiotu w szkole nazwać po prostu „atletyką”. Skupmy się m.in. na nieszczęsnym WF-ie, przedmiocie niezasłużenie zdegradowanym do poziomu piątego koła u wozu, bo w szkole dziecko ma się uczyć, a pobiegać może po lekcjach.
Pamiętacie swoich nauczycieli od WF-u? Ja wszystkich i mieli jedną cechę wspólną – nie rozróżniali nas i wszyscy na lekcjach wykonywaliśmy to samo, podczas gdy szanowni „fizyczni” pedagodzy albo znikali nam z oczu, tudzież siedzieli na ławce wystawiając nam stopnie np. ze skoku przez kozę albo dwutaktu, którego do dziś cholera nie zrobię. Może dlatego ten przedmiot wszyscy lekceważyli i w dobrym tonie było mieć zwolnienie lekarskie przynajmniej na miesiąc. Taki człowiek był wygrany, bo nie przychodził na kolejną lekcję spocony, a do tego się nie błaźnił, nie umiejąc chociażby zrobić dziesięciu pompek czy podciągnąć się na drążku. Do dziś widzę gościa z liceum wiszącego na nim w bezruchu jak straceniec, a jedyną przewiną tego chłopaka było to, że był chudy jak szczapa i nie miał mięśni rąk. Szydzono z tej sceny latami.
I tak jak język polski odstręczał od czytania książek, tak WF mniemam u wielu z nas zrodził podświadomą niechęć do wysiłku fizycznego. W podstawówce miałem też giganta od „wychowania muzycznego”, który dokonał rzeczy niezwykłej – ludzie się bali jego lekcji, a on widać było miał z tego feudalną satysfakcję. Był pewno „kimś” w swoich oczach, suweren. Wracając do WF-u padł pomysł, by stał się on przedmiotem maturalnym i jest to tylko pozornie głupie. Bo skoro funkcjonują Akademie Wychowania Fizycznego, to znaczy, że przedmiot ten czy dziedzina ta prostacko są podejmowane i programowane we wcześniejszych placówkach dydaktycznych, że zamiast poszerzania wiedzy (teorii i praktyki) zredukowano tam czas do przebieżek i gierek zespołowych.
Ocenianych oczywiście. Wiemy, jacy jesteśmy różni – z biegu więc ocenę dostanie zarówno ludzki lampart, jak i jeż czy bocian – zważcie w tej chwili ile w tym braku pomyślunku i systemowej głupoty. A potem kompleksy, bo biegam wolniej czy nie umiem trafić do kosza z bliska, a kolega z osiedla to wysportowany as. Wiersza można się nauczyć na pamięć ale predyspozycji fizycznych się nie oszuka, muzycznych też – dla nauczycieli i dydaktyków z ministerstwa to nieoczywiste. Jak więc „atletyka” powinna wyglądać? Przede wszystkim poznawczo i ciekawie, nieobecna warstwa teoretyczna się kłania i prosi o wejście. Powinny być lekcje z historii olimpiad choćby, takie, które objaśniają zasady dyscyplin sportowych, a także stymulujące wiedzę ogólną. Na przykład co to jest opadnięcie cukru podczas jazdy na rowerze, jak temu nagłemu zasłabnięciu skutecznie i szybko zaradzić?
Kwestie tętna, prawidłowej rozgrzewki, monitorowanie wskaźników BMI, dobierania prawidłowej diety – po coś ten XXI wiek z całym swym dorobkiem naukowym jest! Polska edukacja jest sto lat za murzynami, że od dekad ten WF to odpad szkolnego planu lekcji, a nie przedmiot pośród innych pierwszorzędnego znaczenia. Pisemna matura z polskiego (dlaczego przedmiotu nie nazwać „historią literatury”?) też niczym nie różni się od czasów przedwojennych. Tam w tematach również rządził Mickiewicz, Prus, romantyzm i Kochanowski, a nieobecni byli Szekspir, Goethe, Stendhal czy Dostojewski. I potem w Europie klops: wszyscy ostatni kwartet poznali w szkołach, a Polacy poznali w szkołach dorobek Polaków – słynny na świecie jak piosenki Sośnickiej. I tak robi się przepaść i grajdoł.
Podciągnięty czarem najwyższym – polski maturzysta nie włada biegle językiem zachodnim, a 10-letnie dzieci w Niemczech mówią po angielsku z biegłością języka ojczystego. Szkoła więc nie spełnia swoich elementarnych celów – nie ma przedmiotów interdyscyplinarnych, chleba powszedniego w państwach rozwiniętych. Tam to cały czas ewoluuje – uczysz się o Napoleonie, zobacz od razu jak się ludzie wówczas ubierali, w jakim stylu wznoszono budowle, jaką muzykę pisano. Szkoła według doktryny zachodniej winna nieustannie ucznia zaciekawiać, zachęcać do myślenia, rozwijać! Nad Wisłą zaś mamy sytuację a rebours – od podstawówki się uczniów zniechęca – do literatury, historii, geografii, muzyki, sportu. Ile trzeba mieć intelektu i zawziętości, żeby prywatnie, z własnej woli w te światy zajrzeć!
Żeby pokazać przepaść i stagnację z drugiej strony – oto, co od dawna obowiązuje w szkołach krajów najbardziej rozwiniętych. Udowodniono otóż, że człowiek w wieku 5-13 lat potrzebuje od 10 do 11 godzin snu. W Polsce typowy nastolatek rzadko idzie spać przed 23, a często wstaje o 6 rano, żeby zdążyć do szkoły. Rodzic w to nie ingeruje, bo nie ma pojęcia, że coś „udowodniono” – czytać nie czyta, a pani nauczycielka nic na wywiadówkach nie podnosi. I teraz nawet jeśli po drodze w końcu się obudzi, to i tak nie nadaje się do nauki czegokolwiek. Naukowcy stwierdzili, że nawet 8 rano nie jest dla wyspanych dzieci naturalną porą na przyswajanie wiedzy i poranne lekcje winny zaczynać się później. Na Zachodzie szkoły się momentalnie przetorowiły i dzień szkolny zaczyna się teraz ok. 10, trwa zaś do 15-16.
A w Polsce? Jak za króla Ćwieczka 8.00 dzwonek, półprzytomne dzieciaki pakuje się do ławek i ładuje tych Słowackich czy rzeki Azji w łepetyny! Dla mnie niereformowalność polskiej oświaty jest groźniejsza od niewydolności socjalizmu, bo ten drugi na skutek powyższego musiał upaść, szkoły zaś nie muszą. Takie były, są i brr – będą!
LESZEK OLSZEWSKI