Jak grom z jasnego nieba spadła na mnie wiadomość, że zmarł Roman Żuchowski, były wieloletni nauczyciel i dyrektor iławskiego LO, wielkiego formatu historyk, o niezwykłym darze przekazywania swojej ogromnej wiedzy. Wydawał mi się człowiekiem nie do zdarcia, zwłaszcza dzięki niezwykłej energii życiowej i optymizmowi, którym wręcz zarażał. Ta pełnokrwistość biła z niego jak strumień światła od pierwszej chwili, kiedy się z nim zetknąłem. Zobaczycie zaraz, jak wspaniałą, renesansową wręcz postać utraciliśmy. Cześć Jego pamięci!
Leszek Olszewski
A zaczęło się wszystko od początku roku szkolnego, kiedy inaugurowałem naukę w liceum. Doniesiono nam wówczas uprzejmie, że spotkał naszą klasę niespodziewany zaszczyt, bo historię będziemy mieli z samym dyrektorem Żuchowskim, który w tamtym czasie już bardziej dyrektorował niż uczył. Niemniej od czasu do czasu – uwielbiał bowiem energię na linii nauczyciel-uczniowie – aplikował sobie jakichś „wybrańców” do kilkuletniej współpracy edukacyjnej. Padło na nas, za co nie mogę się wywdzięczyć losowi. Doniesienie składało się również z ostrzeżenia: „Uważajcie jednak – to bardzo wymagający i surowy nauczyciel, czwórek na koniec roku może będzie z dwie-trzy, o piątkach zapomnijcie, bo te zdarzają się raz na kilka lat”.
Przez pierwsze lekcje patrzyliśmy na siebie badawczo – my z lekkim przestrachem, chociaż od razu ujął nas swoją roześmianą, acz i surową osobowością. On zaś sondował chyba, czy coś sobą reprezentujemy. Pytał poza wykładami, co czytamy prywatnie, czy coś z historii – i tak to pagórkami i dolinami brnęliśmy przez pierwszy wspólny wrzesień. Czuliśmy jednak podskórnie, że jakaś dobra chemia zaczyna między nami krążyć. Oceny, o dziwo, mieliśmy zaskakująco wysokie. Profesor błyskawicznie połapał nasze imiona (co ponoć było dla innych klas nieosiągalne przez całe kilka lat szkoły), często na lekcjach żartował, dawał się ochoczo wciągać do dyskusji, aż jakoś przyznał, że tak dobrej z historii klasy nie prowadził przez całe lata! Piątek i czwórek na koniec roku nie brakowało.
Czasami chmurny chodził po szkole, nam jednak się zawsze z uśmiechem odkłaniał – czuliśmy się wybrańcami losu. Potem jakoś dostałem trzy piątki na jednej lekcji i pamiętam, jak spojrzał na mnie z niedowierzaniem, nim je wystawił, bo testował mnie z materiału bieżącego, tego sprzed trzech miesięcy, a dodatkowo kazał z mapy w atlasie historycznym złapać, jakiego okresu w średniowiecznej historii Polski tyczy. Udało mi się przejść przez to pole minowe i tak to staliśmy się sobie bliscy aż praktycznie po kres Jego dni.
Dla naszej klasy stał się z czasem prawie ojcem. Potrafił opieprzyć, gdy ktoś bez czapki zimą przyszedł do szkoły (wspominał, że jeden z jego synów – Piotrek lub Tadek ma dzięki temu chronicznie problem z zatokami), a mnie i innych bez zawiadamiania wychowawczyni wyciągnął z kilku wiraży, w jakie czasami wpadaliśmy. Kiedyś zaprosił nas na niedzielę do siebie, do Szymbarka – że pokaże zamek, pogadamy, posiedzimy – takiego mieliśmy na co dzień groźnego dyrektora Żuchowskiego!
Zwierzył nam się też ze swojej pasji: był myśliwym i kochał las – mówił, jak dba się o jego żywotność i utrzymanie populacji zwierzyny na danym areale. Opowiadał także o tym w cyklicznych audycjach Radia Olsztyn, które szły jakoś przed godz. 7 rano, a historię mieliśmy o 8:10 – lekcja więc schodziła na pytaniach z sali o szczegóły zaawizowanych w radiu kwestii. Było to sprytne, bo jak profesor wpadał w trans, to 45 minut mijało nam na tym. Czasem jednak dyscyplinował atmosferę: „Dobra, rykowisko-rykowiskiem, a nas Hitler czeka w książce – nie róbmy mu afrontu, bo to nerwowa postać, otwórzcie dzieciaki swoje starodruki na stronie 120”.
To, że jesteśmy specjalnie traktowani, wyszło na zewnątrz także w nerwowej atmosferze. W każdej chyba szkole, gdy nieobecny jest nauczyciel na ostatniej lekcji, klasa o godzinę szybciej idzie do domu. W LO też tak było, z wyjątkiem naszej klasy. Wówczas ze zdziwieniem konstatowaliśmy na grafiku, że ostatnia lekcja się odbędzie, a będzie nią… historia z dyrektorem Żuchowskim! Kiedyś nawet wyrzuciłem to publicznie „Romkowi”, że gdzie jest sprawiedliwość, na co on odparł roześmiany: „A co, chcieliście mieć lepiej od swojego ukochanego dyrektora, on za biurkiem w gabinecie, a wy w drodze do domu? Nie ma tak dobrze! Posiedzimy sobie wspólnie, bo na regulaminowych lekcjach za dużo gadamy o jeleniach i sosnach”.
Kiedyś zagadnąłem Go, czy wie, ilu Napoleon miał marszałków. Odparł: „Wiem tylko, że dużo – nie da się wiedzieć wszystkiego”. Wiedzę miał jednak przeogromną. Najczęściej temat w podręczniku był dla niego pożywką do zarysowania ogólnej sytuacji w Europie czy świecie, a czynił to z lekkością znamionującą historycznego geniusza. No i te jego konkluzje, po których w klasie rozlegały się salwy śmiechu: „Papież napisał do Lutra – Marcin, nie kop pode mną rowów, bo pożałujesz. Luter przeczytał, ale kopał dalej i dlatego się dzisiaj o nim uczycie!”.
Sama prezencja profesora Żuchowskiego znamionowała już kogoś z wyższej, jakby nie nauczycielskiej półki, jednak prawdziwy czar padał na człowieka, gdy zaczynał mówić – to już było istne misterium…
Po szkole prywatnie spotykaliśmy się po tysiąckroć, najbardziej jednak utkwiły mi w pamięci dwa niby drugorzędne zdarzenia. W obu znakomicie widać klasę profesora jako człowieka. Raz nie wszczął pożaru, a niby powinien, innym razem zadziwił cały autobus – tak to tajemniczo zarysuję.
Scena pierwsza: dwa lata bodaj po skończeniu szkoły wpadłem na odwiedziny do Feliksa Zbysińskiego, który zaparzył w kantorku dwie herbaty – dla mnie i dla siebie, swoją „okraszając” 50-tką wódki, bo twierdził: „klasa niedogrzana”. Szklanki stały obok siebie na stole, Felek coś wyszukiwał jeszcze z półek, aż tu nagle w kantorku stanął jak spod ziemi dyrektor Żuchowski. Przywitaliśmy się serdecznie. On spytał, co słychać, a potem usiadł na fotelu przy stoliku i coś zagaił do Felka, że potrzeba będzie na piątkową akademię jakichś ozdób i o to by go prosił.
Felek zdenerwowany – pod nosem dyrektora paruje herbata z „wkładką”, na dodatek nie wiedzieliśmy, z której szklanki! – przytakuje, że nie ma problemu, na co dyrektor ni z tego, ni z owego: „Widzę, że świeża herbata, wypiję trochę, jeszcze 10 minut przerwy, pogadamy” i chlap, łyka ochoczo pociąga! Było 50% szans, że trafi na bezalkoholową. Wypił, odstawił i dalej klaruje, o co chodzi z tymi ozdobami. Nam kamień z serca – trafił na „czystą”, siedzimy dalej. Jak wyszedł, prawie się nie wyściskaliśmy ze szczęścia, aż tu Felek bierze tę nietkniętą i w szoku konstatuje, że dyrektor popróbował… wódczanej i udawał, że nic się nie dzieje!!!
Nigdy też do tej sytuacji nie wracał ani przy Felku, ani przy mnie – zachowanie godne człowieka wielkiego kalibru. Takiego, który wie, kiedy sytuacja wymaga walnięcia pięścią w stół, kiedy zaś lepiej będzie dać winnym do myślenia swoistym aktem łaski – genialnie mu się to w głowie układało…
Druga sytuacja to autokarowa wycieczka Węgry-Austria w latach 90-tych. Elita Iławy – nauczyciele szkół średnich, wyżsi urzędnicy, wierchuszka, w tym prof. Żuchowski. Wszyscy jechali w jednym celu – przehandlować papierosy, ścierki, ruskie szampany, etc. na sprzęt RTV i dolary. Torby pękały w szwach, trochę też popijano – w końcu wypad niekontrolowany!
W tłumie odróżniał się wyraźnie Roman Żuchowski, który w torbie miał tylko podręczny bagaż oraz aparat fotograficzny. W Budapeszcie fotografował, w Wiedniu obszedł pałac w Schonbrunn, wykładając zainteresowanym jego historię, a w Częstochowie opowiadał o losach Jasnej Góry.
On zawsze był gdzieś wyżej i teraz zdaje się stan ten zdołał ku mojemu smutkowi ugruntować. Żegnam Profesorze – w imieniu swoim i całej dawnej Ic…
LESZEK OLSZEWSKI
Roman Żuchowski uwielbiał odpowiadać o swoim Szymbarku, którego historię znał od podszewki
Roman Żuchowski na jednym
z balów studniówkowych w LO
Grób Romana Żuchowskiego na iławskim
cmentarzu przy ulicy Ostródzkiej