Powiadają, że ponoć kryzys się skończył. Inni zarzekają się, że to propaganda i przedwyborcza paplanina. Człowiek nie wie, jak się do zagadnienia ustosunkować. Jedno, co jest pewne, to że w Stanach coś się skończyło – że dobre się skończyło. Nie dlatego, że bida ich przypiliła. Skończyło się dobre, gdyż wymarł ród Kennedych, ot co!
Tomek Orlicz
My tymczasem jedziemy dalej, nie oglądając się na nikogo. Się buduje tu i ówdzie, więc chyba nie jest tak źle, jak niektórzy co rusz się zarzekają. Wystarczy wjechać do Iławy w godzinach szczytu, aby się przekonać, że miasto to jest konkretnie zakorkowane. Chociaż... no właśnie – nie do końca. Przemierzając ulice miasta powiatowego, można to uczynić na kilka sposobów, wybierając jedną z tras. Na tak zwane wyczucie. Najlepiej przelecieć obwodnicą, omijając przejazd kolejowy i skrzyżowanie ze światłami. Inna sprawa, jeśli chcemy podążyć na zachód, w kierunku Malborka czy Grudziądza. Jednak i wtedy można odbić w lewo i polecieć wokół Małego Jezioraka.
Mają różne miasta i miasteczka przeróżne rozwiązania komunikacyjne, co nierozerwalnie jest związane zarówno z historycznymi implikacjami ich rozwoju, z uwarunkowaniami ukształtowania terenu i z wizją poszczególnych włodarzy. Śmiem twierdzić, że w tej kwestii Iława jawi się jako rodzynek pośród innych grodów polskich. Rozłożysta i ułożona pośród jezior jest stolica powiatu naszego polem do popisu urbanistyki.
Weźmy na przykład dla porównania taką Brodnicę, a szybciutko stwierdzimy, że ciężko cokolwiek porównywać w tak karkołomnym zestawieniu. Wąskie uliczki i multum świateł na skrzyżowaniach, lecz przede wszystkim masa tras, które prowadzą donikąd. Tymczasem Iława chyba w całym kraju jest znana z tego, że można ją przejechać bez jakichś większych wpadek. I to na kilka sposobów. Rozłożysta, a jednocześnie zwarta, jawi się przyjezdnym jako wyjątkowe miasto, w którym warto się zatrzymać choćby na chwilkę, przespacerować bulwarem wokół Małego Jezioraka i ogólnie odetchnąć. Bardzo często spotykam się z taką właśnie opinią z zewnątrz. Tu nie widać jakichś szczególnych oznak kryzysu, mawiają przyjezdni. Iława kwitnie. I to niezależnie od tego, która frakcja polityczna próbowałaby nią kierować.
Chcę jednak przede wszystkim poruszyć w tym felietonie zgoła odmienny temat. Temat kryzysu na naszych drogach. Kryzysu pojmowanego w dwójnasób. Tak się składa, że przemierzam niemal codziennie trasę Iława-Lubawa i widuję sceny rodem z najczarniejszych horrorów, lecz przede wszystkim głupotę kierowców. Ostatnio nawet zdołałem zauważyć bodajże szczyt głupoty u pewnego pana, kierowcy ciężarówki, który wyprzedzał swym wielgachnym składem ciąg samochodów na skrzyżowaniu w Sampławie. Zresztą widziałem już na tym skrzyżowaniu kilka, jeśli nie kilkanaście, kolizji, w tym bardzo poważne, wołające o pomstę już nie tyle do nieba, ile przynajmniej do drogowców. Dlaczego nikt nie pofatyguje się, żeby to skrzyżowanie potraktować jako czarny punkt? Czemu nie stoi tamże jakieś ograniczenie prędkości? Przynajmniej czterdziestka. Owszem, jest to teren zabudowany, ale tak specyficznie, że mało który z przejezdnych kierowców trzyma prędkość swego bolidu w granicach pięćdziesiątki. Na pewno skrzyżowanie to należy do grona specyficznych rozjazdów – na pierwszy rzut oka bezpieczne i łatwe, może się okazać śmiertelną pułapką.
Nasze drogi są coraz bardziej zatłoczone, częstokroć przekraczając krytyczną liczbę mknących po nich z zawrotną prędkością aut z panami kierowcami, którym wiecznie się śpieszy. Ostatnio, jadąc z Iławy do Ostródy, olśniło mnie niemiłosiernie na remontowanym właśnie odcinku, na początku którego stało jak wół, że nie wolno wyprzedzać. Na tymże odcinku drogowcy powystawiali w osi jezdni ostrzegawcze pachoły. Niestety, nawet taki zabieg nie zdołał powstrzymać kierowcy, który usiłował mnie wyprzedzić. Mnie i biało-czerwonego pachoła. Musiał się przy tym zdrowo napracować, gdyż z przeciwka zbliżał się inny pojazd, który najpierw „przyjaźnie” pomrugał nam światełkami, po czym zapewne gwałtownie bąknął sobie pod nosem i docisnął pedał hamulca do podłogi. A gdyby tak ustawiać tego typu pachoły wszędzie tam, gdzie obowiązuje zakaz wyprzedzania? Albo barierki w osi jezdni? Na stałe?
Nieprawdą jest, że prowadząc pojazd ostrożnie, automatycznie jesteśmy bezpieczni. Możemy co najwyżej nie być sprawcą wypadku. Jednak statystycznie wydaje się być nieuniknionym, że ktoś nas kiedyś, prędzej czy później, puknie. Choćby i na przejściu dla pieszych. Nasze pojazdy, które są ponoć coraz bezpieczniejsze, są w rzeczywistości coraz bardziej niebezpieczne już przez to, że miewają więcej koni pod maską, większy moment obrotowy i więcej bajerów elektronicznych. Przede wszystkim jednak jest takich autek coraz więcej na naszych drogach, więc statystyczne trafienie nas przez jakiegoś palanta, któremu się wydaje, że jest niezniszczalny, rośnie drastycznie z roku na rok.
I tego typu „stuknięcie” usłyszałem ostatnio... otwierając okno w pokoju. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakiś rodzaj wyładowania atmosferycznego, gdyż właśnie zaczął padać rzęsisty deszcz. Dopiero, gdy usłyszałem syreny samochodów ratunkowych, mknących do wypadku drogowego, uświadomiłem sobie, że doniosły dźwięk był oznaką kolejnej kolizji. Ilu zginęło ludzi? I jakiego rodzaju objaw głupoty ich zabił tym razem? A może po prostu mamy zbyt mało dróg, których modernizacja nie nadąża za wzrastającą liczbą samochodów?
I na koniec z lubawskiego podwórka. Cóż za mózg ustawił warunki wykonania inwestycji ulicy Rzepnikowskiego w taki sposób, że po dwóch miesiącach wakacyjnej grzebaniny nie można spokojnie dojechać do szkoły czy przedszkola tudzież ośrodka zdrowia?! Że dwukrotnie był tam kładziony asfalt (skrzyżowanie z ul. Warszawską), już pisałem. Ale żeby rozbabrać niemal całą długość „Rzepnika” i tym samym na maksa zdezorganizować ruch uliczny? Za tak dalece posunięty przejaw niegospodarności ktoś powinien odpowiedzieć co najmniej stołkiem.
TOMEK ORLICZ