Co łączy Susz i Lubawę? „Prace na miejskim stadionie nabierają tempa” – doniósł Głos Magistracki w Lubawie. „Najpierw długa zima, potem męczące upały, a teraz deszcz. Pogoda nie sprzyja robotnikom na placu budowy miejskiego stadionu. Coraz więcej ludzi zadaje sobie i pracownikom pytanie: zdążycie na czas?”. Odpowiedź była jednoznaczna, iście gierkowska: „Na pewno damy radę!”.
Andrzej Kleina: Krzywo, prosto, byle ostro
Zapomniano jednak dodać, że niezwykle długa, bezdeszczowa jesień ubiegłego roku, pozwalała na prowadzenie prac niemalże do połowy grudnia, co skutkowało niezwykłym wyprzedzeniem harmonogramu prac. Nie jest więc krótkotrwałe załamanie pogody bezpośrednią przyczyną obaw, czy zdąży się z oddaniem stadionu w terminie wynikającym z kontraktu.
Mimo zmiany ustrojowej rzeczywistości, pozostaliśmy narodem kochającym wyzwania. W tym budowlane, a więc improwizację, czy też ryzyko typu: zdążą, czy nie zdążą? To, chyba nadal uskrzydla. Budowa nie jest rutynowym, algorytmicznym działaniem. Budowa jest walką. Najczęściej, zbyt długo prowadzoną niefrasobliwie, przy użyciu zbyt małej ilości ludzi i sprzętu.
Dopiero zagrożenie terminu oddania gotowego produktu wyzwala dodatkową energię i mobilizuje. Front robót staje się frontem walki. Zaczyna dominować technika: „Krzywo, prosto, byle ostro”. Znacie to? Na pewno znacie! Moje pokolenie wie doskonale, że terminy oddawania wszelkich robót, skorelowanych ze świętami ludu pracującego miast i wsi, jak: 1-maja, czy 22-lipca, zawsze były dotrzymywane. Niekończące się natomiast poprawki trwały latami. Czy podobnie będzie teraz? Zobaczymy! To, co nie będzie zrobione, będzie na czas uroczystości... zakryte.
Magistrat lubawski trąbi, iż „koszt inwestycji to około 5,5 mln zł”. Zadziwiająca to kwota, zważywszy, iż przetarg wygrała firma, która oferowała wykonawstwo za kwotę 4,3 mln zł. Koszt projektu wyniósł 130 tysięcy zł. Jak łatwo więc zauważyć, koszt budowy jest większy aż o 1 mln złotych!
Raczono nas też wielokrotnie informacjami, dołączając stosowne fotki, iż trybunę „mieć będziemy jak na San Siro, a przynajmniej bydgoskim Zawiszy”. Trybuny nie mamy, a raczej mamy jej parodię w postaci częściowego zadaszenia, co również budzi zaniepokojenie, gdyż koszt jej wybudowania musi być zdecydowanie niższy od założonego. Gdzie są więc pieniądze? Gdzie jest 1 mln zł? Czyżby matematyka euklidesowska podczas tej budowy nie obowiązywała? Czyżby pieniądze te nóg dostały i przykład biorąc szlachetny ze słynnych już ulic lubawskich, w innym kierunku powędrowały?
Dwa tygodnie temu Magda Majewska z Kuriera próbowała wyjaśnić, w jakim charakterze dyrektor suskiej komunalki Marek Sadowski zatrudnia swego syna. Impulsem rozważań była wypowiedź internauty na Forum Kuriera: „Burmistrzem Susza jest... Jan Sadowski (ten sam który narzekał, iż Kurier zbyt mało o nim pisze, a zdjęcia to już w ogóle mikroskopijne przedstawia). Jego brat Marek został przez burmistrza powołany na dyrektora ZGKiM. Z kolei syn Marka Sadowskiego został przyjęty na... kierownika ekipy remontowo-budowlanej rzeczonej firmy. Taka jest saga rodu Sadowskich. Susz folwarkiem prywatnym”.
Zdaniem dyrektora Marka Sadowskiego, nie ma nic nagannego w tym, iż on sam został powołany na dyrektora komunalki przez swego brata burmistrza, on zaś zatrudnił z kolei własnego syna. Wyjaśnił też, że syn nie jest kierownikiem. Podpowiadam więc dyrektorowi, że syn zapewne zdąży kierownikiem jeszcze zostać.
W Holandii lekarz ojciec i lekarz syn nie mogą pracować w tym samym okręgu, będącym odpowiednikiem naszego województwa. U nas byłoby to nie do pomyślenia, zważywszy, że z talentem lekarskim (a także, co naturalne – prawniczym czy samorządowym) rodzą się całe klany.
To, że członkowie rodziny pracują razem, nie musi oznaczać nepotyzmu czy protekcji. Ale ponieważ sytuacja taka rodzi bezwzględnie podejrzenia, wydaje się, iż normą winno być postępowanie mniej nachalne, a bardziej dyskretne. Ot, choćby syn Marka Sadowskiego dostaje pracę u burmistrza Iławy Jarosława Maśkiewicza, syn natomiast Maśkiewicza zostaje zatrudniony przez Sadowskiego. Albo przez Edmunda Standarę, bo woli Lubawę...
Z wrodzonego lenistwa nie zadałem sobie trudu, ażeby wyniuchać jak wygląda rynek pracy w Suszu. Dlatego ryzykuję hipotezę (nie tezę!), iż tam, gdzie lokalna władza jest jednym z niewielu pracodawców, mechanizmy protekcyjne mogą całkowicie zdemoralizować życie społeczne. I wydaje się (podkreślam: wydaje się!), iż mechanizm tego typu występuje w przypadku panów Sadowskich...
Od pewnego już czasu próbuję pokazać też czytelnikom Kuriera mechanizmy protekcyjne i kumoterskie występujące. Próbuję pokazać, jak lokalna grupa władzy kładzie miasto, zadłużając je z kretesem. Próbuję pokazać, jak lokalna grupa władzy przez sieć misternych powiązań z najbardziej nie tyle prominentnymi, ile usłużnymi radnymi (Pokojski, Czudec, Tańska, Zalewski), a także z biznesem i prasą – stworzyła układ, którego zadaniem naczelnym jest zachowanie aktualnego status-quo, czyli pozostanie przy władzy. Próbuję pokazać, jak Maciej Radtke, osobnik bez kompetencji, w nagrodę za szefowanie kampanią wyborczą burmistrza Edmunda Standary został sekretarzem urzędu. Próbuję pokazać jak jego kumple zarządzają lokalną prasą, sportem i kulturą. Wszystko to, skutkuje paraliżem informacyjnym, zakłamaniem, nepotyzmem, protekcją, kumoterstwem i oby nie korupcją. Zastrzeżenie to, nie jest wynikiem mego tchórzostwa, czy też przebiegłości. Nie mam na to „twardych” dowodów. Jeszcze!
Nie jestem księżycowym ludkiem i – jak mało kto – mam świadomość, że protekcja była, jest i będzie. Przecież nawet do Boga wierzący modlą się przez licznych świętych. Mimo to, a może właśnie dlatego, zgody mojej na nią nie ma. Pech cwaniaczków, ze szczególnym uwzględnieniem sekretarza Macieja Radtke – nazywa się niezmiennie Andrzej Franciszek Kleina. Amen! Wnuczka moja wymawia to słowo jako: „Ajmen”, co oznacza ni mniej ni więcej: „Mężczyzną jestem”.
Andrzej Kleina