Bardzo często miewam sen, w którym biegnę. Nie potrafię w tym śnie wspaniałym fruwać jak niegdyś, bo jużem za stary na takie numery, ale i tak biegnę niczym wiatr. I ten rodzaj snu wydaje się być najwspanialszym, gdyż zdaje się podlegać tylko jednemu żywiołowi – dążeniu do jakiegoś odległego, abstrakcyjnego celu.
Tomek Orlicz
Zawsze zdawało mi się, że taki rodzaj pielgrzymki do własnego wnętrza jest wyłącznie moim subiektywnym odczuciem, a samo bieganie we śnie jest spowodowane – dajmy na to – pierwszymi lekturami mej durnej młodości, np. „Samotnością długodystansowca” Alana Sillitoe. Tymczasem okazuje się, że nie robię niczego szczególnego, a śniąc o bieganiu, zahaczam jedynie o zbiorowy archetyp naszego człowieczeństwa.
Dokładnie – człowieczeństwa. Nie przesłyszałeś się, drogi czytelniku. Jak się okazuje, jesteśmy ludźmi, gdyż nasi przodkowie potrafili i musieli biegać za zwierzyną na dystansach, przy których maraton byłby dla nich ledwie przedbieżką. Natura ewolucji, patrząc, jak zaiwania za zwierzyną przodek człowieka, tak na wszelki wypadek postanowiła doposażyć swe najdoskonalsze dzieło w większą masę mózgu. Takie postępowanie podobno miało wyeliminować negatywne skutki przegrzania owego praludzkiego, wciąż rosnącego mózgu. Efektem ubocznym takiego zabezpieczenia przed przegrzaniem okazała się być umiejętność mowy i myślenia abstrakcyjnego, które to cechy wyswobodziły w końcu naszych przodków od uciążliwego biegania za afrykańskimi gazelami. Stało się to jakieś 200.000 lat temu. Od tamtego czasu zaczęła się liczyć nie tyle ilość, co jakość, a także wszelkiego typu kombinatoryka i polityka.
Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że jako społeczeństwo przestaliśmy biegać. Ostatnio wydaje mi się, że wręcz zasuwamy coraz szybciej, że dokładnie tak, jak setki tysięcy lat temu w Afryce, nie potrafimy popuścić i z zaciśniętymi zębami, z jęzorami wywieszonymi po pachy, podejmujemy coraz donioślejsze wyzwania. A pieniążków, jak twierdzi większość, mamy coraz mniej. Istna kwadratura koła!
Są pośród nas długodystansowcy, którzy uczynią wszystko, żeby im się szara masa w puszce mózgowej niepotrzebnie nie przegrzała. Naczelnicy nasi na przykład, wprowadziwszy myto ukrytego podatku postojowego na okoliczność zakupów wolnorynkowych na rynku lubawskim, zaprzeczyli idei wolnego rynku. Należy dodać, że zaprzeczyli takiej idei prosto w oczy, rysując mieszkańcom owego rynku swą pogardę do lubawian stanu rzemieślniczo-kupiecko-handlowego. Czyżby burmistrz lubawski w swym genialnym zamyśle starał się jeszcze bardziej uczłowieczyć biegających po rynku kierowców, którzy – jak powiada – „przecież równie dobrze mogą kupować cokolwiek gdziekolwiek indziej”? Konia z rzędem temu, kto udowodni poczytalność umysłową autora listu do ludu lubawskiego!
Samotność długodystansowca może się dać w końcu we znaki i najtwardszym zawodnikom. Burmistrz Lubawy piastuje już tak długo owo stanowisko, że powinien być kolokwialnie i mentalnie obstukany z całym miasteczkiem. Przynajmniej teoretycznie, z mapką w łapce. Tymczasem urbanistycznie się dzieje, oj, dzieje się! Tyle że na obrzeżach miasta, czyli tam, gdzie się kręcą duże pieniążki. Bierzesz człowieku do ręki lokalną prasówkę i dowiadujesz się, że w Borku jakieś ciężarówki ciągnące taborami do „Szweda” wywaliły w drodze jakieś dziury warte remontu za 16 milionów? A wszystko podane czytelnikowi w takiej formie, jakby dotyczyło czyjegoś być albo nie być? Głaskanie kotka za pomocą tępego, propagandowego młotka! Przykład? Proszę bardzo: ulica Bolesława Prusa – jedna z najdłuższych ulic Lubawy. Jak nie posiadała, tak do dziś nie posiada ni skrawka chodnika, że o ścieżkach rowerowych nie wspomnę (ni o innych „ulicach”). I co? Ano kompletnie nic, czyli władza wie swoje, a lud boży ma siedzieć cicho i robić swoje, czyli pracować na podatki!!!
Ale żeby się główki zbytnio nie przegrzały lubawskim długodystansowcom, starają się kłaniać obcym panom i plebanom, zapomniawszy, kto ich tak naprawdę karmi, czy też kto ich wykarmił. Oni niezmiennie są w stadium propagandowego biegu na oślep, byle mogli biec. Nie potrafią i nie chcą zrozumieć, że jak ktoś im zwraca uwagę, to co najmniej należy podjąć z tym kimś dialog. Przynajmniej dla swojego dobra należałoby to uczynić, o szlachetni! Tymczasem jeśli chodzi o dobro własne pana burmistrza, mieliśmy nie tak dawno niepowtarzalną okazję dowiedzieć się, że pan ów celuje w restaurację cmentarnych zabytków. Hola, hola! Czyżbyś, waść, w swym długodystansowym zapatrzeniu aby nie „rozbiegł” się rozmarzony zbyt zamaszyście w świetlaną przyszłość?
Czytając otwarty list burmistrza do lubawian (list otwarty przez „Kurier Iławski”?), zastanawiam się, czy oto trzymam przed sobą dowód na szczyt arogancji władzy, czy może list ten jest jedynie dowodem na inny rodzaj jej dewiacji? Jako lubawiacy wiemy przecież, że burmistrz kocha dzieci, gdyż nie pali śmieci i czyta bajki... Ale o czym to ja...? Ano właśnie – o dymie i o ogólnym zaczadzeniu lubawskiej atmosfery również miałem wspomnieć, a od tego smrodu prawie „żem zabaczył” (zapomniałem). Demencja mnie naszła, taka szara, nijaka. Niekoniecznie starcza. Przedwyborcza. Wydaje się, że w Lubawie wszystko się jakoś kręci, a tymczasem jedyną rzeczą, która jako tako się kręci, jest gryzący dym w powietrzu. W Kisielicach wykręcają ekologicznymi wiatrakami czysty, ekologiczny zysk, a w Lubawie, jak znam życie naszej cudownej prowincji, wykręcą nam co najwyżej kolejny garb. Ostatnio nawet zdołałem dostrzec, że rzeczywiście ryba psuje się od głowy. Ledwie przeczytałem w dodatku lokalnym, że „jak kocham dzieci, to nie powinienem palić w piecu śmieci”, po czym wyszedłem na wieczorny spacer i bardzo szybko stwierdziłem, że jednak władza nie kocha dzieci...
Pozostawmy jednak przyszłości sny o bieganiu w oparach absurdu i samo bieganie po naszej wolnorynkowej rzeczywistości. W końcu nie bez kozery ktoś kiedyś stwierdził, że najlepiej rany leczy czas. Faktem pozostanie zasadność pisania historii Lubawy od nowa, nie pod dyktando proletariuszy i czerwonych kacyków. Faktem jest również konieczność zmian. Tym razem jednak postarajmy się, żeby były to zmiany na lepsze.
TOMEK ORLICZ