Miałem sen. Śniło mi się, że widzę wszędzie dookoła mnie tłumy przechodniów, a każda z osób chowa twarz przed światem zewnętrznym za maseczką chirurgiczną. Oczy tłumu wpatrzone były we mnie, jedynego nieuzbrojonego w ochronę aparatu mowy i oddechu, zdziwione moim sennym zdziwieniem.
Tomasz Orlicz
Czułem bliżej niesprecyzowany wstyd, który można przyrównać do odczucia nagości albo co najmniej do swoistego poczucia ogołocenia. Obudziłem się z towarzyszącym mi przekonaniem, że to był naprawdę dziwny sen – jeden z tych najdziwniejszych. Dopiero kolejne sekundy leniwego przebudzania się zaczęły mi podpowiadać, że cała sytuacja z krainy Morfeusza wcale nie musiała być aż tak abstrakcyjna, że przecież gdyby zaistniała jakaś epidemia... W kolejnym ułamku powracającej do stanu czuwania rzeczywistości poderwałem się do pozycji półsiedzącej, przy czym zaczęło mi towarzyszyć bardzo nieprzyjemne uczucie oszustwa. Zacząłem na wyrywki modelować w myślach jawę i sen, podmieniać je miejscami i bez końca analizować. Wszelkie egzystencjalne pytania prowadziły mnie na manowce. Do czasu.
Następnego dnia, gdy byłem w pracy, moja małżonka poinformowała mnie telefonicznie, że zostaliśmy oszukani. Kolejny telefon uzmysłowił mi, że oszukani zostaliśmy totalnie, że zaraza ogołociła nas do cna – bez mrugnięcia okiem – nie tylko z pieniędzy!
Kilka dni wcześniej, wespół, zgodnie jak nigdy dotąd, zakupiliśmy z małżonką nówkę lodówkę. Stara landara dobiegła kresu swych dni dokładnie po sześciu latach jej użytkowania. A że miała rozszczelnione aluminiowe bebechy, nie było najmniejszego sensu nawet rozpatrywania jej naprawy. Co ważne, starowinka rozmroziła się na amen dokładnie w chwili, w której większość sklepów zaczęło powracać z zaświatów gospodarczej hibernacji. Tym bardziej byliśmy wdzięczni opatrzności, że nie odwaliła nam takiego numeru dwa czy, nie daj Bóg, trzy tygodnie wcześniej, no bo weź tu, człowieku, zjedz na poczekaniu półtora prosiaka. Wiedziony najhuczniejszymi reklamami lokalnymi udałem się czym prędzej z małżonką do nowo otwartego lokalu RTV-AGD w Lubawie z przekonaniem na karku, że co, jak co, ale przecież solidną lodówkę człek musi mieć, tym bardziej w tak niepewnych czasach i basta!
Pozytywnie zaskakuje nas ekstremalnie miła obsługa sklepu. Ekspert za ekspertem zachwalają licznej klienteli jak jeden mąż wszelkiej maści i kalibru elektroniczne media: od głupiego pendrive’a, aż po telewizor o przekątnej trzech czwartych rozmiaru przeciętnej ściany sypialni przeciętnego Kowalskiego.
Udajemy się do działu z lodówkami i po konsultacji z przemiłym ekspertem decydujemy się może nie na najdroższy model lodóweczki, ale oczywiście nasz wybór dosięga pułapu cenowego wiernego typowo polskiej tradycji – że nie w kij dmuchał. Oczarowani funkcjonalnością upolowanego sprzętu udajemy się do kasy. Kolejna miła niespodzianka. Okazuje się, że przesympatyczna pani ekspert, kierowniczka jakimś dziwnym trafem, gratulując nam wyboru, przyznaje się, że z powodzeniem użytkuje tę samą lodówkę prywatnie. Kobiety zaczynają namiętnie dyskutować, jak i kiedy nagrzewają się boczne ścianki, ile gdzie czego można włożyć i jak przeprogramować to cudo techniki, żeby można było sobie spokojnie wyjechać na wczasy.
W tak zwanym międzyczasie sprawne paluszki kierowniczki ekspertki przygotowują umowę kredytową. A że człek nie śmierdzi groszem, małżonka decyduje się na możliwie najdłuższy okres spłaty. Wszystkie superlatywy kierowane w stronę lodóweczki przeplatane są sprawnymi i szybkimi ustaleniami, dotyczącymi warunków dowozu, warunkami użytkowania i – oględnie rzecz ujmując – terminami spłaty określonych rat miesięcznych. Następnego dnia solidnie owinięty folią bąbelkową zakup zawitał w naszej kuchni. I na tym można by zakończyć tę historię. Historie jednak mają to do siebie, że bardzo często zaczynają żyć własnym życiem. Tym bardziej, kiedy towarzyszy im drugie dno.
Mijają dwa dni. Nowy nabytek bezszelestnie utrzymuje w zamrażalniku całość odratowanego przed moim obżarstwem mięsiwa. Wracam z pracy z duszą na ramieniu i otwartym pytaniem: cóż tak cennego poza lodówką udało się sprzedać pani ekspertce dwojgu naiwnych małżonków? Jest tego sporo.
Przede wszystkim okazuje się, że zapłaciliśmy dwa razy za transport. Raz bezpośrednio do łapki doręczyciela, drugi raz kwotą dopiętą do rat. Niby drobiazg, ale jedźmy dalej. Kolejne strony umowy zdradzają nam, że jakimś cudem mamy ubezpieczony dom, również podpięty do rat.
Dalej leci – uwaga! – ubezpieczenie wszelkiego sprzętu RTV-AGD. Tu już zaczyna zalatywać nie lada utopią. Tym bardziej, kiedy zaczynamy analizować warunki gwarancyjne, dotyczące samej lodówki. Okazuje się, że sklep nie ponosi odpowiedzialności za gwarantowane dwa lata gwarancji i przerzuca je w pakiet kolejnego ubezpieczenia – a jakże – podpiętego pod raty. Gwoździem do trumny tak skonstruowanej umowy okazuje się być przedłużenie tegoż ubezpieczenia domniemanej gwarancji na okres sześciu lat. I to na tak wyśrubowanych warunkach, że summa summarum, jeśli cokolwiek przestanie działać, w każdym przypadku bez wyjątku winą za niewłaściwe użytkowanie może być obarczony właściciel.
Podkreślam tutaj z całą stanowczością, że o tych wszystkich „drobiazgach” pani kierowniczka ekspertka nie zająknęła się nawet na jotę podczas sporządzania umowy. Mało tego – poproszona o to, żeby zapłacić za transport lokalny od ręki, no bo po co na siłę powiększać cokolwiek w puli rat, z ręką na sercu zapewniła, że te marne dzieści parę złotych dla pana tragarza w zupełności wystarczy...
Odstąpiliśmy od umowy. Każdy klient ma do tego prawo w ciągu czternastu dni. Udaliśmy się do sklepu z gotówką, by definitywnie zakończyć tę nieszczęsną historię niedomówień i nabijania w butelkę. Po karnym odczekaniu trzech kwadransów na to, aż pani kierowniczka, ekspertka od wciskania ludziom kitu, raczy się nami zająć, otrzymaliśmy moralny cios w potylicę. Czy kobieta, z której system szkoleń korporacyjnych zrobił pozbawionego choćby podstaw jakichkolwiek form etyki dziada, przeprosiła za zaistniałą sytuację? Czy choć na ułamek sekundy zdradziła emocje choćby przebłyskiem tak wszechobecnego uśmiechu sprzed ledwie kilku dni? Co to, to nie! Nie jest warte wysłanie w stronę tej pani choćby najdrobniejszego wulgaryzmu czy nawet splunięcia, więc ujmę to po mazursku: dziadyga obsztalowała se niewstydnie łamzać w najlepsie jeścze o tyszaka! Usłyszawszy od zarazy, że możemy zakupić za gotówkę tę nieszczęsną lodówkę, ale pod warunkiem, że wyłożymy w tej chwili tysiąc złotych więcej, większym szacunkiem ma prawo cieszyć się w moich oczach pierwsza lepsza przydrożna prostytutka.
Jeżeli uważasz, szanowny czytelniku, że ciebie nie dotyczą tego typu problemy, gdyż zawsze czytasz umowy przed ich podpisaniem, to masz „absolutną rację”. Zwróć jednak baczną uwagę, co zabierasz do domku – ile do owego podpisu uśmiechnięta ekspertka takiego lub innego salonu sprzedaży zdołała podpiąć pod nieobecność twojej czujności.
TOMASZ ORLICZ