Pora wyjątkowo nie skłaniająca do wysiłku intelektualnego, może więc na te tropikalne upały trochę tematyki lżejszej, a raczej podanej w lżejszej od zwyczajowej formie.
Leszek Olszewski
Nie śledzę codzienności Iławy na tyle regularnie, by być w jej dniu powszednim i świątecznym ekspertem. Wracam jednak niedawno na stare śmiecie i widzę anons na letnie dni, a raczej niedziele. Ktoś zadał sobie trud, by poinformować resztę, że wracają nudne jak flaki z olejem oraz oliwką z oliwek „Niedziele w amfiteatrze” – dla mnie pierwsza rzecz do zmiany w kulturalnej ofercie miasta.
Ale pal licho ze zmianami i z tymi całymi atrakcjami – w końcu nie trzeba tam bywać, niczego wartościowego się nie przegapi. Ujęło mnie w rozwieszonym między drzewami transparencie coś innego. To mianowicie, że nawet najbardziej przeczulone na dobre maniery jednostki w tym wypadku powinny schować głowę w najbliższy zagajnik z piaskiem. Drzewiej informacje podobne po prostu wywieszano i koniec, a informacja była lakoniczna jak przekaz pocztowy.
Teraz zaś nastąpił wyłom w tej monotonii awizowania, że coś tam pewnego dnia o nie mniej pewnej godzinie etc. Na niedziele w parku znalazł się bowiem serdecznie zapraszający i nie omieszkał podkreślić tego na samej górze międzydrzewnego wisielca. Tym otwierającym ochoczo ramiona i kiwającym palcem w kierunku amfiteatru, koneserem sztuki, planistą repertuarowym okazał się burmistrz Iławy, którego samochwalstwo i buta sięgnęły chyba szczytu, jak temperatura w tych dniach mierzona około południa.
Nigdy wcześniej żadna osoba fizyczna, dbając chyba o psychiczne realia – nie poważyła się zapraszać chętnych na Złotą Tarkę, Regaty Pomarańczowe, czy przejazd peletonu Tour de Polotne, a z tego co wiem prymas też nie poważył się na bilbordach na zamieszczenie zdania typu: „Józef Glemp z kolegami z episkopatu zapraszają na wizytę Benedykta XVI w Warszawie. Bądź tam z nami”.
Co ma piernik do malowanych wrót, a wiatrak do baby z wozu? Nic, chyba, że ktoś nakaże komuś podobne odrębności na siłę i z użyciem betonowego sprzętu łączyć. Na to zdecydował się tonący już bez stu zdań pan M., by może komuś ostało się w szarych szeregach komórek, że niedziele w amfiteatrze to kolejna z jego niezaprzeczalnych i epokowych zasług.
Możecie sami spojrzeć na to dziwadło treściowe i pośmiać się lub wzruszyć ramionami na swój własny rachunek. Wisi toto vis a vis domu weterana w kierunku na zejście do Małego Jezioraka, a zaprasza was na tę krótką przygodę prezydent Bush z Waszyngtonu i Ringo Starr z Liverpoolu. Jak chcecie, to na letnią dokładkę jeszcze Pamela Anderson z Kalifornii z synem i sąsiadką.
Dramatem ostatniego weekendu była dla mnie niemożność udania się na Dni Susza, bo już rym sugeruje, że nic tak nie wzrusza jak Dni Susza. Dni Iławy chyba w tym roku nie będzie, a Susz proszę – bawi się po swojemu, mimo, że pewno burmistrz tam – jak mają – nie zaprasza na świętowanie, a rolę tę sensownie wypełnia stosownymi plakatami tamtejsze centrum kultury, bo one rzeczywiście może tu zarówno zapraszać jak i wypraszać, czego ufam nie nadużywa.
Dramat mój osadza się w tym, że lubię obserwować ludzi, a twarze suskie, to nie iławskie – i to bez segregowania jednych wyżej czy niżej od drugich. W ubiegłym roku wpadłem tam przejazdem na końcówkę jakiegoś koncertu i wybory Miss i wspomnień z tych kilkudziesięciu minut mam ponad dwa worki. Susz ma to do siebie, że się wszyscy znają, w Iławie prawie wszyscy – tam bez wyjątku.
Każdy tam więc wie, że Janek pojechał do Niemiec kopać rowy, a Zdzisiek ukradł drewno na opał i taniej sprzedaje. Każdy też zauważa, że jesteś tam obcy, co reakcje budzi różne – od powszechnej – zaciekawienia, po mniejszościowe, w stylu nie odrywania wzroku od ciebie przez kilkanaście sekund, tudzież mierzenia cię od stóp do głów i z powrotem w cyklu co najmniej trzykrotnym. Fajnie tego doświadczać, ale pod warunkiem, że trafisz na prawdziwy tłum ludzki, a ten na Dniach Susza jest gwarantowany.
Pogody może nie być a ludzie stoją, mokną i ręce mają przekrwione od klaskania. Wybory miss to była walka do krwi i zęba ostatniego. Z tego głównie powodu, że każda chyba kandydatka miała na widowni swoją grupę rodzinno-znajomą, która to za cel własny stawiała sobie owacje dla bardzo średniej czasem piękności i gwizdy prawie i głośne utyskiwania na pół widowni w momencie, gdy na scenie pojawiała się jakaś inna skończona piękność.
Nie doczekałem do werdyktu, bo bycie przymusowym elementem tej zbiorowej histerii trochę mnie przerosło, niemniej żałuję, że deja vu w tym roku przeszło mi koło uda, chociaż czytałem kiedyś, że wyborów ma w tym roku nie być, bo coś tam i trochę może to przeważyło, że nie starczyło mi zaparcia na skierowania samochodu w tym – jedynie słusznym kierunku. Następne takie dni dopiero za rok, a za rok to i wspomniani Glemp, Benedykt, Bush czy Ringo S. nie są pewni swoich perspektyw, jak więc snuć plany na grilla czy wojaże z datą lipiec 2007?
Kończę więc zdewastowany psychofizycznie, zniesmaczony, daleki od entuzjazmu i holistycznego widzenia tego tygodnia i następnego. Życzę wam byście się nie potopili i nie popili, bo drugie jest czasem kluczem do pierwszego. Zresztą pierwsze do drugiego też, bo kto się topi i utopi na brak picia z pewnością nie może narzekać. Ponieważ popadam w problematykę zastępczą, którą tak napiętnowałem w ubiegłym tygodniu, widzicie sami, że lepiej dla nas wszystkich będzie jak za moment cały ów letni felieton, przesycony żarem z nieba dobiegnie kresu.
A główny zainteresowany – czyli piszący – uda się niezwłocznie w miejsce, które bardziej wyrówna mu ubytki na równowadze myśli i ducha niż bezduszny i pozbawiony uroku osobistego monitor komputera osobistego.
Leszek Olszewski