Każdy z nas w jakiś sposób usprawiedliwia swe postępowanie. Niezależnie od sytuacji, w której przyszło nam uczestniczyć, to my mamy rację. Niewinne wykroczenie drogowe, scysje w urzędach czy też jakakolwiek inna konfliktowa „sprawa” zawsze muszą się zakończyć „naszym na wierzchu”. Usprawiedliwiamy się, jak potrafimy, nierzadko powołując do życia kompletnie irracjonalne argumenty, które rzekomo mają świadczyć na naszą korzyść. I zanim się spostrzeżemy, zaczynamy coraz częściej przekraczać niewidzialną granicę kultury, obycia, przyzwoitości czy wreszcie stosowanego prawa...
Tomek Orlicz
Jest czwartek, około 10 przed południem. Mgła od samego rana zasnuwa gęstym kobiercem pół kraju i ściele lodową, niewidoczną warstewkę zmarzliny na czarnym asfalcie polskich dróg. W radiu nadają informację o tragedii wojskowego samolotu CASA – że ten runął na las pod Mirosławcem dokładnie przed rokiem. Wespół z moim kumplem Stasiem wyruszamy z Iławy w kierunku Siemian. Muszę uważać na zdradliwą gołoledź, więc możliwie maksymalnie koncentruję się na prowadzeniu samochodu. I jeszcze ta informacja o katastrofie sprzed roku w identycznych warunkach pogodowych. Siłą rzeczy popadam w głęboką zadumę nad wszelkim bytem i niebytem...
Kilka kilometrów za Iławą skręcamy w drogę na Siemiany i wbijamy się w jeszcze gęstszą chmurę szaroburej mgły rodem z horrorów Alfreda Hitchcocka. Wjeżdżamy w las. O tej porze roku mogę liczyć w tej okolicy na towarzystwo co najwyżej paru samochodów. Kręta droga zimą zdaje się zapadać w sen zapomnienia o swej świetności, jaką przeżywa rokrocznie podczas letnich turnusów. Mgliste, mroźne powietrze pachnące leśnym igliwiem i żywicą sprawia, że można odnieść wrażenie obcowania z rzeczywistością rodem z samego serducha Skandynawii. Wystarczy odrobinę wysilić wyobraźnię i oto po prawej stronie drogi zaczyna majaczyć zza krzaków pierwszy fiord – rynnowe jezioro Gardzień.
Przypominam jednak sobie, że w tej okolicy ktoś znalazł kilka miesięcy temu rozprutą łanię jelenia. Mój kark przeszywa na wylot niespodziewany dreszcz. Szybciutko wracam do obowiązującej rzeczywistości – muszę zwolnić do pięćdziesiątki. W milczeniu mijamy wioskę Gardzień. Siedzący obok mnie Stasiu, tępo wpatrzony w las, najprawdopodobniej także głęboko się zamyślił. Nic dziwnego – przy takiej pogodzie poczciwej chłopinie nie chce się o niczym gadać. Samochód niezawodnie pokonuje kolejne dwa zakręty, których strzegą pamiętające komunę biało-czerwone żelbety i głęboka na kilka metrów przydrożna parowa. Przed zjazdem na drogę do ośrodka telewizyjnego w Sarnówku dostrzegam niebieską osobówkę, którą ktoś zaparkował na poboczu. Pewno nie uważał, myślę. Wyniosło go i wkopał się w głębokim śniegu pobocza. Odruchowo zdejmuję nogę z gazu.
Przy samochodzie stoi dwójka wysokich mężczyzn. Niczym zjawy wynurzają się z sennej bieli. Jeden z nich, odziany w kufajkę i zimową uszatkę, przechodzi na drugą stronę jezdni i kiwa mi trzymanym w ręku parasolem. Zatrzymuję się.
– Dzień dobry – wita się, otwierając drzwi naszego samochodu. – Czy mogę się z państwem zabrać do Siemian?
– Siadaj pan – odpowiadam, wskazując wolne miejsce i odwzajemniam szeroki uśmiech nieznajomego. Wąsaty, na oko dwudziestoletni chłopak kulturalnie otrzepuje resztki niepożądanego śniegu z gumofilców i siada na tylnym siedzeniu.
Ostrożnie ruszam samochodem w dalszą drogę.
– Co się takiego stało? – Stasiu pyta faceta przez lewe ramię. – Zepsuł się wam samochód czy jak?
– A, tamten, to nie! – zaczyna tłumaczyć autostopowicz. – Gostek przed momentem przyjechał tu gdzieś na ryby czy może pupy porozstawiać... A ja, to wiecie, z lasu prosto na niego wyszłem. Tak na wszelki wypadek. Bo wiecie, wnyczki tu mam zastawione.
– W taką pogodę pracować w lesie to też niewesoło… – stwierdza życiowo Stasiu, nie załapawszy, że mamy do czynienia z kłusownikiem, a nie z pracownikiem nadleśnictwa.
– Wnyczki? – pytam i dyskretnie zaczynam grzebać po kieszeniach w poszukiwaniu komórki. Chcę sprowokować autostopowicza do dalszej wypowiedzi na temat jego fachu. Po chwili odnajduję przycisk uruchamiający w moim aparacie dyktafon. Delikatne kliknięcie nie powinno wzbudzić jakichkolwiek podejrzeń nieznajomego.
– A tak, wnyki – odpowiada z rozbrajającą szczerością dwudziestolatek. – Mam ich tu po lesie kilka rozstawionych, to i co jakiś czas zwierzaczka jakiego się złowi.
– I nie boi się tak pan sam, po lesie... polować na zwierzynę? – pytam. Zaczynam się przy tym gotować od środka. Najchętniej natychmiast zatrzymałbym się i wyprosił typka z samochodu.
– No właśnie – podejmuje Stasiu, który w dalszym ciągu nie bardzo wie, z czym albo raczej z kim mamy do czynienia, i dodaje: – Mało to tych kłusowników po lasach grasuje? I to, panie, nie ma szans najmniejszych, żeby ich wyłapali!
Nieznajomy na moment robi zdziwioną minę, po czym uśmiecha się i na bezczelnego zaczyna się bezceremonialnie tłumaczyć.
– A co, mam niby iść kraść po sklepach? To już wolę co jakiś czas pójść do lasu i sobie zapolować na zwierzynkę. A złapać to mnie na pewno nie złapią. O! – macha wymownie nad głową zwiniętym w rulon parasolem. – Widzi pan? Jakby się gajowego spotkało czy coś, to se człowiek po prostu po lasku turystycznie spaceruje i już! I co mi taki może zrobić? A jak by już mnie, jak to się mówi, dorwał, to ma się coś, jak to się mówi, w zanadrzu...
I na te słowa, spoglądając we wsteczne lusterko, z niegasnącym uśmieszkiem pewności siebie, odsuwa poły kufajki i pokazuje mi niewielką siekierkę wsuniętą za pasek spodni. Kolejny dreszcz przeszywa mi kark, a na czole pojawia się zimny pot. Wściekłość miesza się z odruchem wymiotnym.
– A dużo pan... tam tego zwierza ubija? – pytam po chwili milczenia.
– A mało tego biega po lasku? – odpowiada zaczepnie. – Panie, tu takie są ilości dzików, że aż wszystko w lesie niszczą! Chyba ze dwie grupy po trzydzieści sztuk. A jelenie? Na przykład na zielonej polanie, tam, gdzie mnie wieziecie, to wczoraj we wnyka weszła taka piękna łania, że i się człowiek naje i ze dwie stówy lekko wyhandluje na jakąś wódkę. Założyłem tam jeszcze raz wnyczka, bo jak oprawiałem łanię, to niedaleko stało młode, to i na pewno dziś już siedzi. Szkoda, żeby się mięso zmarnowało.
– No, to rodzina pewnie się ucieszy – kontynuuję na siłę konwersację, licząc na nagranie z dyktafonu w komórce.
– A, nie! – odpowiada kłusownik. – Ja do żeniaczki to jeszcze się nie śpieszę. Najpierw wyszaleć się trzeba, potańczyć z panienkami, pobalować. Wie pan, jak to jest.
– Czyli, znaczy się... tego, pan na bezrobotnym? – przyłącza się do konwersacji Stasiu.
– No, a jakże inaczej! – odpowiada autostopowicz. – Gdzie pójdę tu do roboty? Za osiem stów, to niech mnie w dupę pocałują prywaciarze zakichani! Człowiek se spokojnie pospaceruje dwa razy w tygodniu w lasek i na swoje wyjdzie.
– A ryzyko jest? – pytam zaczepnie.
– Panie! Jakie ryzyko? Kto mnie tu złapie, jak ja znam las lepiej od leśniczego? A policja to tylko dojedzie tam, gdzie drogi. Z samochodu dupsk nie ruszą.
– Patrz pan – prowokuję go – a tak zapewniali parę miesięcy temu w Kurierze, że dołożą wszelkich starań, żeby znaleźć sprawcę, co to, wiesz pan, opisywali w gazecie tamtego zabitego jelenia niedaleko Gardzienia. Że... jakieś patrochy znaleźli, czy jakoś tak?
– Pisać to se oni mogą – odpowiada młodzian spokojnie. – Helikopter musieliby mieć, żeby mnie namierzyć. Cwaniaki za biurkiem! Gazeta narobiła hałasu, to i musieli coś powiedzieć. A zresztą co za różnica, czy to ja zabijam, czy myśliwy, co? Oni to robią ot tak sobie, dla zabawy. Takie hobby. Ja też mam pukawkę, ale wiadomo, nie będę po lesie latał i hałasował. Wolę załatwić sprawę po cichu.
Dojeżdżamy do znaku wskazującego pole namiotowe przed Siemianami.
– To ja bym już gdzieś tu wysiadł – stwierdza kłusownik i posyła mi kolejny uśmiech.
Młodzieniec dziękuje za podwiezienie i na pożegnanie unosi nieznacznie w naszym kierunku parasol trzymany w bochniastej garści.
Wjeżdżamy do Siemian. Parkuję przy „Szopie” i gaszę silnik.
– Dzwonię na policję – stwierdzam stanowczo i spoglądam badawczo na Stasia.
– A potrzebne ci to?! – wykrzykuje mi prosto w twarz mój kompan. – Poza tym nie masz żadnego dowodu. Kto ci uwierzy, że jakiś tam facio zabrany na stopa rozgadał się o swoim kłusownictwie?!
– A właśnie, że mam dowód! – odparowuję i wyciągam z kieszeni telefon komórkowy. – Nagrałem gadzinę.
Niestety, już po chwili okazuje się, że nagranie naszej rozmowy z kłusownikiem się nie udało. Po uruchomieniu dyktafonu słyszymy jedynie szum rodem z kieszeni mojej kurtki.
– Mimo wszystko chyba muszę to zgłosić – stwierdzam po minucie milczenia. – Jesteśmy świadkami w sprawie.
– Jacek, no na miłość boską! – odzywa się na te słowa Stasiu. – Ty masz rodzinę, dzieci, ja mam rodzinę...! Potrzebne ci, żeby jakiś dryblas wparował ci do mieszkania z siekierą?! Zastanów się, człowieku! Życie ci niemiłe?!
Odpuszczam. Czuję się przegrany. Zmaltretowany jak nigdy dotąd i bezsilny niczym niemowlę pozostawione na mrozie. W milczeniu ruszamy w dalszą drogę.
Solennie obiecuję sobie, że po powrocie do domu urżnę się do nieprzytomności. Usprawiedliwiam się. Usprawiedliwiam też kłusownika. Przecież powiedział, że robi to z musu, żeby „jakoś żyć”, musi zabijać... Niczym wampir.
Zastanawiam się, ile niegodziwości zdoła pomieścić ludzkie sumienie? I jak to jest znaleźć się po drugiej stronie prawa? Przez ułamek sekundy zdaje mi się, że spoglądam na świat oczyma młodego, osieroconego jelonka i tępo wpatruję się w zakrwawioną plamę na śniegu. Czuję zapach matki. W końcu ruszam przed siebie – wprost w objęcia sideł kłusownika...
TOMEK ORLICZ