Bardzo się obawiałem tego spotkania. Data 10 marca 2011 roku, na wiele tygodni wstecz, pulsowała mi w mózgu nieprzyjemnym, jaskrawym światełkiem. Sam na siebie byłem wściekły. Paraliżowała mnie świadomość, w co się dałem wrobić. Dręczyło przekonanie, że jeszcze jeden taki numer, a rozpocznę gwałtowny marsz ku politycznej samozagładzie.
Adam Żyliński
Wreszcie nadszedł ten dzień i zrobiło mi się wszystko jedno. Napięcie minęło. Pragnąłem już tylko, by to nieprzemyślane, na własne życzenie spreparowane wydarzenie mieć jak najszybciej za sobą. W czwartkowe popołudnie żona Aleksandra pomogła mi spakować mapy i książki, które wyszperałem z półek domowej biblioteki. Ze spokojem udaliśmy się na miejsce mojej nieuchronnej klęski – do sali wykładowej w gmachu iławskiej uczelni „Włodkowica”...
*
Uniwersytet III Wieku działa w Iławie od kilku lat. Skupia w swoich szeregach ponad setkę emerytów. To tam, w jednym miejscu i czasie, spotkać można bardzo już dorosłych studentów, którzy z żywym zainteresowaniem ciągle chcą wzbogacać swoją wiedzę, zachowując jasność umysłu i doskonaląc zdolność abstrakcyjnego myślenia. Obok innych rozlicznych animacji to, co najważniejsze na tej uczelni, sprowadza się do cyklu wykładów w każdy czwartek roku akademickiego. Na godzinny wykład zapraszany jest wybrany ekspert, który w zgodzie ze swoimi kwalifikacjami i zawodowym doświadczeniem omawia zaproponowany temat.
W minionych latach zdarzyło mi się dwukrotnie wystąpić przed taką publicznością. Raz opowiadałem o ustroju samorządu terytorialnego w Polsce i o modernizacji naszej Iławy. Drugi raz przedstawiałem funkcjonowanie polskiego parlamentaryzmu. To były rutynowe spotkania. Dla mnie bardzo powtarzalne, jedne z wielu, jakie przyszło mi odbywać przez całe dziesięciolecia. Takie kontakty zawsze mają tak samo odmalowaną scenerię – po jednej stronie stoi mocno upolityczniony prelegent, po drugiej gromadzi się nieufna, lekko rozdrażniona publiczność.
Tym razem miało być zupełnie inaczej…
*
Nigdy nie ukrywałem, że moją pozazawodową pasją jest wczytywanie się w historię powszechną. Od chłopięcych lat gromadzę zbiory liczone już nie w setkach, ale w tysiącach egzemplarzy. Interesuje mnie każdy zakątek naszego globu w ujęciu historycznym. Życia mi nie starczy, by dobrze zrozumieć historyczne procesy i ogarnąć dzieje ludzkości z lotu ptaka. Ale przynajmniej próbuję i z tych prób nie mam zamiaru zrezygnować.
Moje obsesyjno-maniakalne zainteresowanie historią do tej pory nie musiało nikomu wadzić, a w działalności publicznej nieraz okazywało się wielce przydatne. I tak powinienem to pozostawić, bo jak we wszystkim, tak i w realizacji prywatnych zainteresowań nieodzownym staje się takt i odrobina pokory.
Mnie tymczasem tęgo odbiło. Umówiłem się z zarządem iławskiego Uniwersytetu III Wieku, że na kolejnym wykładzie zdejmę polityczne buty. Nie będę przedwyborczo umizgiwał się do ważnej części iławskiego elektoratu. Zrezygnuję z maniery tak charakterystycznej dla każdego osobnika parającego się publicznym rzemiosłem – z niezmordowanego przekonywania do siebie i do swoich racji.
To był z mojej strony przejaw skrajnej nieodpowiedzialności! Szukając barwnego porównania dla tej sytuacji, można by przywołać postać średniowiecznego wojownika, który zdejmuje z siebie zbroję, odrzuca topór i z gołymi rękoma wdziera się w sam środek bitwy.
Wspólnie postanowiliśmy, że uniwersyteckim słuchaczom zaprezentuję wybrany dział z powszechnej historii. Miałem to zrobić, będąc z wykształcenia administratywistą i nigdy wcześniej nie ocierając się nawet o dydaktyczne zajęcia historycznym tłem powiązane. W konsekwencji ja, w każdym słowie amator, zaproponowałem – jako temat wykładu – dzieje Rosji na przestrzeni jedenastu wieków budowania państwowości na wielkich przestrzeniach Europy Wschodniej…
Punktualnie o godz. 16 rozpoczął się wykład. Po krótkiej szarpaninie z niezbyt poręcznym mikrofonem odłożyłem na bok to bardzo nielubiane przeze mnie urządzenie.
Opowieść o ruskiej ziemi zapoczątkowałem – nie mogło być inaczej – od opisu wędrówek Dnieprem do Morza Czarnego szwedzkich wikingów. To im naukowi badacze bezspornie przypisali założenie dynastii Rurykowiczów. Gdy zacząłem mówić o przyjęciu chrztu we wschodnim obrządku przez Włodzimierza Wielkiego i tym samym przez całą Ruś Kijowską, uważniej spojrzałem w głąb sali i... ogarnęło mnie przerażenie.
Zobaczyłem nieco zdziwione, może trochę lekceważące twarze słuchaczy. Zaczęło się dziać dokładnie tak, jak wcześniej przewidywałem. Moje wyjście z roli polityka i publiczne przywdzianie szat miłośnika historii raziło zapewne sztucznością i nielicho trąciło szkolną sztampą. Tęsknie zerknąłem w kierunku wyjściowych drzwi, ale nie było odwrotu, musiałem brnąć dalej.
A potem stał się cud. Kiedy opowiadałem o czapce Monomacha, o nieodwracalnych skutkach najazdu na Ruś mongolskiej armii Batu-chana, o pogromcy Krzyżaków Aleksandrze Newskim, o odrażającym carze Iwanie IV Groźnym, o Wielkiej Smucie z bojarem Borysem Godunowem w roli głównej – z każdą chwilą widziałem coraz bardziej odmienioną publiczność. Kiwające z akceptacją głowy, wdzięcznie podpowiadane uzupełnienia, uważnie skierowane spojrzenia – wszystko to razem zaczęło tworzyć niepowtarzalny klimat.
Poczułem świetny kontakt z przygniatającą większością sali i już dalej gadałem jak nakręcony. Na etapie przywoływania sylwetek Piotra Wielkiego i Katarzyny II siedząca w ostatnich rzędach żona pokazała mi rękoma literę „T”. Czas wykładu już minął, a ja byłem daleko w polu. Poprosiłem, by wszyscy pozostali. Wyszły, bo wyjść musiały, dwie osoby. Kontynuowałem swe opowiadanie, ale nie był to już tylko mój monolog. Cały czas miałem wrażenie, jakbym był uczestnikiem toczącej się w szerokim gronie dyskusji.
Pod rygorem przemijających w błyskawicznym tempie minut gwałtownie przyspieszaliśmy. Na skróty szybowałem po czasach Aleksandrów i Mikołajów – ostatnich carów z dynastii Romanowów. Zaledwie poślizgnąłem się na ponurej postaci Rasputina. Tylko wspomniałem o demokratycznym epizodzie nieszczęsnego Kiereńskiego. Niewiele było o Leninie, trochę więcej o Stalinie. Potem o Chruszczowie, Breżniewie, Andropowie, Czernience, Gorbaczowie, Jelcynie i Putinie. A na koniec pozostał wielki niedosyt, bo nie można tysiąca lat dziejów Rosji opowiedzieć w tak krótkim czasie, choć wykład przedłużyliśmy niemal dwukrotnie.
Rozstaliśmy się w bardzo sympatycznych nastrojach. Do domu wracałem z niebywałym poczuciem ulgi. Pokonałem w sobie wielką psychologiczną barierę. Tę czwartkową prelekcję na długo zapamiętam. Nie ja jednak byłem jej bohaterem. Tego dnia bohater był zbiorowy. Stało się nim pełne spektrum słuchaczy Uniwersytetu III Wieku – kolejne rzędy przestrzennego pomieszczenia wypełnione przez ludzi światłych i oczytanych, którzy dużo wiedzą, ale chcą wiedzieć jeszcze więcej. Wszyscy razem tam obecni zafundowali mi niezwykłą terapię. I właśnie za to pozostanę im głęboko wdzięczny.
ADAM ŻYLIŃSKI