Pozostawałem pełen obaw, kiedy przemycałem czytelnikom Kuriera mój zwariowany pomysł budowy od podstaw – iławskimi rękami – parku tematycznego w naszym mieście. Byłbym niepocieszony, gdyby ten zamysł wzbudził pośród moich współmieszkańców lekceważącą obojętność – w najlepszym razie pogardliwym wzruszeniem ramion skwitowaną. A zatem: kiedy możliwym staje się niemożliwe.
Tymczasem odzew na mój ostatni artykuł wręcz mnie onieśmielił. Otrzymałem kilka sympatycznych telefonów i odbyłem z iławianami, nieraz wprost na ulicy, całkiem sporo zajmujących rozmów. Oczywiście łatwo nie było.
Zarzucano mi przede wszystkim, że zbyt wstrzemięźliwie potraktowałem hasło parkowego modułu i prześlizgnąłem się jedynie po tzw. środkach wyrazu – kluczowym dla idei parku pojęciu. Ponadto dopytywano mnie (bardzo dociekliwie!), jak należy rozumieć moje ogólnikowe postulaty, by takie przedsięwzięcie realizować naszym rodzimym potencjałem.
Oczywiście nie mogło zabraknąć moim wdzięcznym rozmówcom rozkosznej inwencji, by takie pytania zabarwić lekką ironią. Taką w stylu: czyżby marzył mi się powrót do peerelowskiej konwencji czynu społecznego przyozdobionego propagandowym transparentem z odpowiednio krzykliwym napisem. Czymś na miarę sięgającego stalinowskich czasów zawołania: „Cały naród buduje stolicę”?
Cierpliwie odpowiadałem, że chcąc jednorazowo wyrzucić z siebie wszystkie przemyślenia z parkiem tematycznym w Iławie związane, musiałbym zapisać nie jedną, a trzy, może cztery strony Kuriera. A takiej końskiej dawki najbardziej wytrwały czytelnik by nie przetrzymał!
Dlatego zdecydowałem się uzupełnić tekst nawiązujący do tematycznego parku o szybko dodrukowany suplement. I tak nie ma żadnych szans, by to zagadnienie, nawet w dwóch czy trzech dodatkowych felietonach wyczerpać, ale im więcej uda się opinii publicznej przekazać, tym mniej szkodliwych nieporozumień, destrukcyjnie dla tej sprawy czyhać będzie za każdym zaułkiem. Zatem dorzucam do tego pomysłu jeszcze kilka uwag…
* * *
Na ostatnim posiedzeniu Sejmu z dużą ulgą odebrałem wiadomość, że rusza przedstawiony przez prezydenta projekt ustawy o współdziałaniu w samorządzie terytorialnym na rzecz rozwoju lokalnego i regionalnego. Projekt ten „leżakował” blisko rok w marszałkowskiej „zamrażarce” i zacząłem już tracić wszelką nadzieję, że kiedykolwiek rozpoczną się związane z nim legislacyjne prace.
Jeszcze większą radość sprawiła mi bardzo przyjemna niespodzianka, iż zaproponowano mi udział w pracach podkomisji zajmującej się tym projektem. W ten sposób znalazłem się w gronie dziewięciu posłów mających bezpośredni wpływ na ostateczny kształt tej ustawy. A wyżej wymieniona ustawa jest, przynajmniej z mojej osobistej perspektywy, obficie wylewanym miodem na prawdziwie samorządowe serce!
Projekt otwiera zupełnie nowe możliwości przed polskim samorządem i to zarówno tym gminnym, jak i tym powiatowym. Pozwala uruchomić mechanizmy na rynku pracy – niekonkurencyjne dla innych podmiotów gospodarczych. Do tej pory takie możliwości były bardzo ograniczone.
Jeśli ta ustawa doczeka się przyjęcia przez nasz parlament – gminy i powiaty będą mogły zakładać zespoły i stowarzyszenia lokalnej aktywności. Światło dzienne ujrzą zupełnie nowe reguły współdziałania, wsparte kapitalnym atutem funkcjonowania w rytm przepisów o tzw. osobach prawnych. Ponadto, samorząd będzie mógł powoływać spółki prawa handlowego wykraczające swym komercyjnym działaniem poza publiczną użyteczność pod warunkiem, że będzie to działalność skierowana na zmniejszenie skali miejscowego bezrobocia.
W projekcie ustawy pojawia się jeszcze wiele innych nowatorskich dla lokalnej społeczności rozwiązań. Nie są one jednak przedmiotem rozważań, pod potrzeby tego artykułu czynionych, dlatego nie będę nimi czytelnikom głowy zaśmiecać…
* * *
Tak więc, nieważne, z której strony parkowi tematycznemu chcielibyśmy się z usprawiedliwioną nieufnością przyglądać – musi on powstać (i dalej funkcjonować) na bazie oddzielnego podmiotu gospodarczego. Najlepiej ze wszystkimi szykanami powołanego do życia przedsiębiorstwa. Nie za wcześnie jednak formowanego! Najpierw muszą powstać takiego projektu namacalne, solidne podstawy. Inaczej spotkałaby nas społeczna, obstrukcja, bo łatwo byłoby narazić się na powszechnie utrwalony zarzut tworzenia kolejnego sztucznego bytu, który lokalnej grupie trzymającej władzę ma w swym założeniu zapewnić lukratywne posady.
A nie o takie „triumfalne osiągnięcia” miałoby w tym przedsięwzięciu chodzić. Gra toczyłaby się o zupełnie inną stawkę – o zatrudnienie kilkudziesięciu pracowników z odpowiednimi kwalifikacjami, wprost przy budowie parku. I wciągnięcie liczonych już w setki innych osób rozwijających własną działalność gospodarczą – ukierunkowaną pod potrzeby precyzyjnie zaplanowanych i konkretnie wskazanych zamówień ogłoszonych przez miasto. Dalej bezsprzecznym, bo naturalnym zjawiskiem stałoby się ustabilizowanie w Iławie (również poza turystycznym sezonem) sieci usług o charakterze noclegowym, żywieniowym, taksówkarskim i każdym innym, jeśli ktoś będzie potrafił wypełnić jakąś niszę w tak narastającym iławskim żywiole...
* * *
Parkowa propozycja miejskiego samorządu powinna być otwartym zaproszeniem dla pozostałych gmin naszego powiatu. Niedobrze by się stało, gdyby takie przedsięwzięcie ograniczało się do miejskich opłotków. Pozyskiwanie nowoczesnych form kształcenia młodych ludzi czy też poszukiwanie efektywnych metod na łagodzenie, siejącego spustoszenie w naszym życiu, strukturalnego bezrobocia – nie może być bitwą (wojną!) toczoną w pojedynczej, hermetycznie opakowanej wspólnocie.
Ziemia Lubawska, Susz, Kisielice, Zalewo – jeśli tylko tamtejsze wspólnoty zechciałyby, powinny być mile widzianym i jakże pożądanym tego zamiaru uczestnikiem. W obliczu takiego zadania siedem gmin iławskiego powiatu winno stanowić zwarty organizm unikający bezproduktywnego przeciągania liny – każdy w swoją stronę. Wiem, że taka międzygminna integracja, przy indywidualnych ambicjach okolicznych wójtów i burmistrzów, może okazać się li tylko pobożnym życzeniem. Ale spróbować złożyć taką ofertę zawsze warto, by później przystępować do parkowych prac z czystym sumieniem…
* * *
Nie próbując rozstrzygać, co na tym naszym świecie może okazać się fantasmagorią, a co twardym po ziemi stąpaniem, pozwolę sobie na, być może, mało ważne przypomnienie.
Gdzieś tak w połowie lat 90. postanowiliśmy przywrócić dawną świetność pewnemu obiektowi – niszczejącemu w centrum miasta, chaotycznie, bez pomysłu eksploatowanemu. Do dziś dźwięczą mi w uszach ironiczne uwagi rozlicznych oponentów – często rekrutujących się z miejscowego establishmentu. Były to bardzo przykre, pełne bezmyślnej złośliwości zarzuty, choćby takie jak pytanie: czy iławianom jest potrzebna taka ekstrawagancja i fanaberia. Bez słowa skargi znosiłem tę gorzką próbę, bo dobrze wiedziałem, że na zakończenie inwestycyjnej awantury spotka moją ówczesną ekipę (radnych i urzędników) nie od razu, ale za czas jakiś najlepsza nagroda.
Dzisiaj, po upływie lat kilkunastu, budynek ten stał się nieodłącznym elementem iławskiego krajobrazu i już nikt nie pamięta nabrzmiałej wokół jego modernizacji, nieprzyjaznej atmosfery. Jest symbolem naszej Iławy, o czym zawsze mieszkańcom wdzięcznie przypomina – każdego dnia, w samo południe, na cztery strony świata wybrzmiewającym hejnałem.
Burzliwa historia odbudowy miejskiego ratusza (w okresie, kiedy o europejskim wsparciu mogliśmy tylko pomarzyć) to jeden z epizodów, jakich mógłbym z okresu burmistrzowania w Iławie wymienić jeszcze wiele...
Pewnie już nigdy nie wymażę z zakamarków pamięci wrednego klimatu, jaki zapanował wokół forsowanej przez nas, śmiałej koncepcji z rozmachem instalowanych bulwarów nad rzeką Iławką i Dużym Jeziorakiem. Myślałem, że spalę się ze wstydu, kiedy w obecności zaproszonego do Iławy autora bulwarowego projektu, na dużym roboczym spotkaniu, spotkało nas istne gradobicie ze strony tamtejszych właścicieli posesji. Opór materii zdawał się nie do przezwyciężenia. Dzisiaj z dumą przechadzający się po tych niezwykle reprezentacyjnych szlakach iławianie o bardzo trudnym początku tej inwestycji nawet się nie zająkną.
Podobnie rzecz miała się z inną, niemal traumatyczną przygodą, ściśle powiązaną z wyprowadzeniem zakładów drobiarskich ze strategicznego dla naszego miasta miejsca do dzielnicy przemysłowej – najlepiej ubojowi wszelkich gatunków ptactwa służącej. Aż się nie chce uwierzyć, że naszej Iławki, ptasimi piórami wypełnionej, nikt już nie chce pamiętać.
Nie jest założeniem tego felietonu kontynuowanie takiej wyliczanki. Świadectwami, co osiągnęliśmy w latach 1990-2002, mógłbym sypać jak z rękawa. Zrobię to przy innej okazji. Po to, by zadać kłam tym wszystkim bez pojęcia wysuwanym oskarżeniom, jakoby ja i zespół ludzi, którzy zechcieli ze mną współpracować – w tamtych czasach nic nie zrobił dla naszego miasta. Uczynię tak nie dla poprawy własnej reputacji, ale w obronie tych wszystkich, którzy dzielnie, z godną podziwu konsekwencją zmieniali oblicze iławskiej ziemi.
Na tę chwilę przywołuję pierwsze z brzegu wyrwane przykłady z pionierskich trzech kadencji iławskiego samorządu zaczerpnięte, by obrazowo wykazać, że dla mnie i dla ludzi, którymi będę chciał się otoczyć, nie będzie straszne żadne zadanie. Bo każdy, najbardziej niekonwencjonalny, pomysł utopijnym marzeniem nie pozostanie, jeśli od początku do końca wyłącznie od naszych wysiłków będzie zależał...
* * *
I to by było na tyle. Na temat iławskiego parku (którego walory, rozmach i dla naszej Iławy wielki pożytek w każdym drobiazgu poukładałem sobie w głowie) ani słowa do jesiennych wyborów już nie napiszę. Nie należy nadmiernie przegrzewać koniunktury i mielić jakiś wybrany temat w nieskończoność. Taki przesyt nie mógłby się dobrze skończyć. Szczególnie w Iławie, gdzie nasza lokalna społeczność już nieraz gwałtownym zwrotem w swoich nastrojach błysnęła…
ADAM ŻYLIŃSKI