Odkąd sięgam pamięcią, każdy piątek w Sejmie jest do siebie podobny. To dzień zamykający posiedzenie izby niższej. Jeszcze tylko ostatni blok porannych głosowań, wymuszone legislacyjnym kalendarzem posiedzenia wybranych komisji i załatwianie rzutem na taśmę nie dających się odłożyć w czasie spraw. Wszyscy nerwowo zerkają na zegarki. Większość ma poumawiane w terenie popołudniowe lub wieczorne spotkania. Wielu czeka perspektywa politycznie zagospodarowanego weekendu. Ledwie miną trzy-cztery godziny, a potężny gmach na Wiejskiej gwałtownie opustoszeje.
Adam Żyliński
Piątek 9 kwietnia 2010 roku wyglądał jednak nieco inaczej. Pośród części parlamentarzystów bez trudu można było zauważyć nietypowy nastrój. Całkiem pokaźna, licząca kilkadziesiąt osób, grupa wybierała się następnego dnia, we wczesnych godzinach rannych, na uroczystości rocznicowe do Katynia. Szczęśliwych wybrańców spotkało szczególne wyróżnienie – dostali zaproszenie do prezydenckiego samolotu. Pozostali mieli dotrzeć tam pociągiem.
Szczerze zazdrościłem tym, którzy załapali się na wyjazd do Smoleńska. Chcąc osłodzić moje rozczarowanie, powziąłem mocne postanowienie, że następnym razem zrobię wszystko, co w mojej mocy, by dostąpić zaszczytu udziału w katyńskich uroczystościach. W ten sposób uwolniłem się od niegodnego poczucia zazdrości i mogłem spokojnie wracać do Iławy.
W sobotę wczesnym rankiem siadłem nad kolejnym felietonem. Zacząłem pisać tekst próbujący zdefiniować pojęcie politycznego zaplecza w lokalnych, iławskich realiach w kontekście jesiennych wyborów samorządowych. W pewnej chwili wpadła do pokoju moja żona, mówiąc podniesionym głosem, że coś się dzieje w Katyniu, że są trudności z lądowaniem samolotu prezydenta. Kompletnie zlekceważyłem jej słowa. A bo to pierwszy raz rządowy samolot ma kłopoty, co jakiś czas dochodziło do kompromitujących incydentów związanych ze stanem technicznym przestarzałych Tupolewów. Niechętnie oderwałem się od mojej pisaniny i siadłem przed telewizorem – tylko po to, by sprawić uprzejmość żonie, okazując zainteresowanie jej zupełnie zbędnym emocjom.
Resztę już znasz, drogi czytelniku. Postępujące po sobie koszmarne minuty i coraz większe przerażenie. W dolnej części telewizyjnego ekranu na przesuwającym się pasku ukazują się pierwsze nazwiska ofiar smoleńskiej katastrofy… Rzuciłem w kąt mój niedokończony felieton. W jednej chwili stał się banalny i pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia. W tę czarną sobotę nagle wiele spraw przestało mieć swoją wagę – moje polityczne plany i aspiracje; codzienność samorządowej Iławy; życie publiczne w całej Polsce.
Potrzebowałem wielu dni, by powrócić do pisania w Kurierze. Zdawało mi się, że wszystko, co napiszę, będzie nie na miejscu. Chciałem nabrać dystansu. Jeśli mogłem, to unikałem publicznych wypowiedzi, bo każda z nich skazana była na zatrucie powtarzalnością.
Na ten tekst zdecydowałem się w pierwszym dniu maja. Poprzedniego dnia wróciłem z pierwszego po katastrofie trzydniowego posiedzenia Sejmu. W pełnej kadencji takich posiedzeń przetacza się około dziewięćdziesięciu. Przytłaczająca większość parlamentarnych sesji ma swój rutynowy charakter – wielopunktowy porządek obrad obliczony na przyjmowanie lub odrzucenie w kolejnych czytaniach dziesiątek projektów ustaw. Zdarzają się też posiedzenia Sejmu, które potrafią zapaść głęboko w pamięć na całe życie. Jestem posłem po raz drugi i mam na swoim koncie kilka wydarzeń, przynajmniej z mojego punktu widzenia, niezwykłych. Historyczna wizyta papieża Jana Pawła II w polskim parlamencie; głosowanie za przyjęciem Polski do NATO; ratyfikacja traktatu lizbońskiego; brawurowe, niezwykle profesjonalne wystąpienie prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy czy nocna sceneria odrzucania prezydenckiego weta dotyczącego ustawy o podziale administracyjnym kraju w 1998 roku.
Trzy kwietniowe posiedzenia Sejmu również na zawsze zapamiętam. Z jakże odmiennych powodów. Tym razem nie wzruszająco podniosłych, ale tragicznie przejmujących.
To pierwsze posiedzenie odbyte w dniach 7-9 kwietnia niczym nie wyróżniało się od poprzednich do chwili uderzenia wypełnionego VIP-ami samolotu o rosyjską ziemię. To od tego momentu rozpocząłem odtwarzać w myślach każdą godzinę spędzoną w Sejmie w ciągu ostatnich dni poprzedzających katastrofę. Klatka po klatce stawały mi przed oczyma sylwetki tragicznie zmarłych parlamentarzystów. Znakomitą ich większość miałem zaszczyt i honor znać osobiście. Niezależnie od partyjnego pochodzenia i wygłaszanych poglądów wszystkich szczerze podziwiałem za profesjonalizm, elokwencję i błyskotliwą inteligencję. Nawet krótkie, zdawkowe rozmowy z tymi ludźmi traktowałem jako wielkie wyróżnienie. I nagle wszyscy w jednej sekundzie przepadli zdmuchnięci jak wątły ogień palącej się świeczki. To było straszne, niepojęte, absurdalne.
Drugie posiedzenie Sejmu odbyło się 13 kwietnia. Powiększone o Senat zamieniło się w Zgromadzenie Narodowe i trwało niewiele ponad 20 minut. Żaden z parlamentarzystów nie usiadł. Staliśmy nieruchomo przy swoich fotelach. Nikt nie miał ochoty na wzajemne kontakty. Ogrom nieszczęścia przywalił wszystkich bez wyjątku i sprawił, że w trakcie tej poruszającej, żałobnej uroczystości niewiele mieliśmy sobie do powiedzenia. Milczeliśmy, nie mogąc oderwać wzroku od poselskich ław i prezydenckiego fotela umieszczonego na sejmowej galerii, wypełnionych wiązankami kwiatów i fotografiami zmarłych.
Z uwagi na falę pogrzebów, w większości których staraliśmy się uczestniczyć, kolejne posiedzenie Sejmu zostało przesunięte o tydzień i miało miejsce w dniach 28-30 kwietnia. Przed głównym budynkiem Sejmu nadal znajdowały się portrety tragicznie zmarłych posłów, senatorów, prezydenckiej pary i ciągle wymieniane świeże bukiety kwiatów. Podobnie przed siedzibami klubów parlamentarnych i na plenarnej sali.
Pomyślałem sobie, że przez kolejne dni towarzyszyć nam będzie przedłużająca się żałoba narodowa i nie kończący się nastrój przygnębienia. Nie doceniłem potęgi życia. W trakcie głosowania w wypełnionej po brzegi sali poczułem się jak w obudzonym z zimowego snu rojnym ulu. Z każdego zakątka przebijał coraz bardziej intensywny gwar, wszyscy rozmawiali ze wszystkimi, sprawiając wrażenie, jakby nie widzieli się od miesięcy. Trudno było w tym spontanicznym zachowaniu doszukiwać się czegoś niestosownego. To było tak naturalne, że aż okrutne. Okrutne dla tych, których już pomiędzy nami nie było.
Na tym trzecim posiedzeniu Sejmu zrozumiałem, jak bardzo nasze życie nie znosi próżni, jak błyskawicznie wypełnia się treścią i nieubłaganie toczy się dalej.
ADAM ŻYLIŃSKI