Tę informację wyłowiłem w natłoku innych wiadomości. Urocza prezenterka jednej z telewizyjnych stacji nienaganną polszczyzną odczytywała newsy dnia elektryzujące światową opinię publiczną. W chińskim ZOO, dokładnie w Pekinie, mama panda urodziła śliczne niedźwiedziątko. W amerykańskim stanie Nevada doszło do spotkania najniższego i najwyższego człowieka globu. A w Wenezueli reżimowy prezydent tej republiki wygłosił do swych rodaków trwające koszmarne dziewięć godzin przemówienie.
Adam Żyliński
Pośród tych doniesień pojawił się jeszcze jeden komunikat. Nie tak atrakcyjny, jak pozostałe, wręcz wiejący nudą. Otóż, według badań przeprowadzonych przez jedną z monitorujących europejski rynek pracy renomowanych instytucji, w krajach Unii Europejskiej na przestrzeni najbliższych pięciu lat zapotrzebowanie na zatrudnienie od zaraz absolwentów wyższych uczelni technicznych wzrośnie do czterech milionów. W samej Polsce do stu tysięcy. To skutek wygody najmłodszych obywateli Starego Kontynentu i niefrasobliwości na wszystkich poziomach dorosłych decydentów. Masowa ucieczka uczniowskich adeptów od fizyki, matematyki, chemii przybrała katastrofalne rozmiary. Tymczasem świat ani przez chwilę nie stanął w miejscu. Szalony, technologiczny wyścig zdaje się nie mieć końca. W efekcie w całej Europie ośrodki naukowych badań i wielkie korporacje z nadzieją oczekują starannie wykształconych politechnicznych absolwentów. Głośno biją na alarm, wyraźnie dostrzegając dotkliwie przerzedzone inżynierskie szeregi…
Ble, ble… Też mi nowina! Niejeden telewizjoman tę ciekawostkę musiał uznać pewnikiem za drętwe trucie adresowane do szkolnych kujonów. Ja jednak zaryzykuję. Postaram się z pokorą znieść etykietę uciążliwego nudziarza. Życząc szczęśliwego macierzyństwa bambusowej niedźwiedzicy, pożytecznego dialogu pomiędzy najmniejszym i największym obywatelem Ziemi, świętej cierpliwości nieszczęsnym mieszkańcom Wenezueli – spróbuję problem rosnącego niedoboru przedstawicieli nauk ścisłych obdarzyć głębszą refleksją. W zgodzie z przyjętym przez siebie zwyczajem – empirycznie, na bazie własnych doświadczeń i obserwacji, konsekwentnie do iławskich realiów zmierzając…
Rozpocznę od sięgnięcia wstecz, do mojej uczniowskiej „kariery”. Lekcje fizyki serdecznie znienawidziłem od pierwszego kontaktu już w siódmej klasie szkoły podstawowej. Z matematyką obchodziłem się dobrze dwa, trzy lata dłużej. Tak dla równowagi dosłownie połykałem liczone w metrach setki książek. Język polski, historia, geografia były dla mnie przysłowiową bułką z masłem. Podręczniki do tych przedmiotów czytałem w całości w ciągu kilku wieczorów – jak powieść okraszoną sensacyjną intrygą. Na każdym moim szkolnym świadectwie pełnym blaskiem świeciły celujące oceny z przedmiotów humanistycznych. Niestety, niezmiennie towarzyszyły im opłakane trójczyny z nauk ścisłych. Bynajmniej mój przypadek nie był jakoś szczególnie osamotniony. Doskonale pamiętam obowiązujący w ówczesnych młodzieżowych kręgach szpanerski ton: jestem humanem, a fizy i matmy alergicznie nie trawię. Jakie to było łatwe i przyjemne. I jakie pozbawione sensu! Znacznie gorzej funkcjonuje mi pamięć, kiedy zastanawiam się, jak do tego doszło. Zbyt prostym zabiegiem byłoby zwalanie winy na pozbawionego pedagogicznych umiejętności nauczyciela – odwoływanie się do heroicznego męczeństwa w szkole nigdy nie było moim ulubionym zajęciem. O wiele bardziej przekonuje mnie przykre stwierdzenie, że nie umiałem się przełamać. Trzymając się kurczowo swych humanistycznych upodobań, nie potrafiłem tych umiejętności wykorzystać do zrozumienia istoty nauk ścisłych. Nie pojmowałem, że z fizyki i matematyki, tak samo jak z nauk humanistycznych, można wydobyć równie poetyckie brzmienie, melodyjnym rytmem urzekające…
Od moich szkolnych zawirowań minęło grubo ponad trzydzieści lat. Któregoś wieczora, chcąc odreagować jakiś kolejny, nieprzyjemny politycznie dzień, przełączyłem telewizyjny kanał na HISTORY – mój ulubiony program. Zawsze tak robię w trudnych momentach, w poszukiwaniu wewnętrznego azylu. Tamtego dnia trafiło mi się coś wyjątkowego. Przez bite trzy godziny tkwiłem przed ekranem telewizora jak zaczarowany. Autorzy podzielonego na trzy części dokumentalnego filmu zafundowali telewidzom niesamowite wrażenia. W olśniewającej erudycją narracji zaprezentowali rozwój nauk fizycznych na przestrzeni wieków. W tle opowieści o naukowych odkryciach groźnie pomrukiwały, jakże sugestywnie i barwnie przedstawione, burzliwe dzieje ludzkości. Każda kolejna minuta filmu niosła ze sobą majestatycznie przesuwające się sylwetki odkrywców. Genialnych ludzi targanych najbardziej przyziemnymi namiętnościami, wiodących życie pełne wzlotów i upadków, w otoczeniu zdrajców i przyjaciół; życie tragiczne albo szczęśliwe, ale zawsze z tą samą puentą – do nieba wzniesionym okrzykiem EUREKA! Hertz, Volta, Newton, Faraday, Maxwell, Bohr, Einstein… ilu ich by było można jeszcze przywołać! Przestrzeń, czas, masa, energia, prędkość światła, rozszczepienie atomu. Z ekranu biła przyprawiająca o zawrót głowy wiedza przekazywana łatwo przyswajalnym a równocześnie zniewalającym językiem wykładu odwołującego się do potęgi ludzkiego rozumu.
Kiedy film dobiegł końca, ogarnął mnie nastrój przygnębienia połączony z krępującym uczuciem zawstydzenia. Nie będę rozwijał tego wątku, bo stan emocji, jaki podówczas mnie dopadł, dla tzw. oglądu zewnętrznego jest bez znaczenia. Tylko dla mnie pozostał ważny. Długo nie mogłem odpędzić od siebie myśli, że coś istotnego w życiu mnie ominęło, bezpowrotnie, na własne życzenie…
Mniejsza o mnie. Ważna jest dzisiejsza młodzież, a najważniejsza ta nasza, iławska – uwolniona od ciężaru zaniechań popełnionych w młodości przez swoich rodziców, obsłużona mądrą radą, zdopingowana współczesnymi wyzwaniami, nie pozostawiona samym sobie. Wszystko po to, by jak największą część najmłodszej populacji skutecznie ochronić przed syndromem… Titanica. Tak, tak, właśnie Titanica! Któż nie zna dramatycznych okoliczności katastrofy tego sławnego statku, okrutnie odmalowanej scenerii szampańskiej zabawy upojonych beztroską pasażerów – roztańczonych w takt szlagierowej muzyki, granej do samego końca przez wspaniałą orkiestrę…
O romantycznym rejsie (czyli o uczniowskim w szkole bytowaniu) oraz o zderzeniu z górą lodową (czyli o wchodzeniu młodych w dorosłe życie) już w następnym tekście. W tej samej, głoszącej pochwałę nauk ścisłych, konwencji.
ADAM ŻYLIŃSKI