Minęła pierwsza rocznica katastrofy smoleńskiej. Programy telewizyjne i szpalty prasy wypełniły przejmujące obrazy przypominające to straszne wydarzenie. Posypała się cała masa wspomnień o koszmarnej sobocie 10 kwietnia 2010 roku. W ciepłym, pełnym empatii nastroju przywoływano sylwetki tych, co wówczas zginęli. W wielu regionach kraju dokonano odsłonięcia pamiątkowych tablic. Przez kilka dni wszyscy, którzy zechcieli publicznie zająć stanowisko w tej kwestii, czynili to w atmosferze powagi i skupienia. Znowu, choć przez chwilę, my, Polacy byliśmy razem – solidarni, refleksyjni i szlachetni...
Adam Żyliński
Tak chciałem widzieć pierwsze rocznicowe uroczystości nawiązujące do wydarzenia nie mającego precedensu w polskiej historii. I tak je zobaczyłem. Jeśli w telewizyjnym czy gazetowym przekazie dochodziło do jakiegoś zgrzytu czy lapsusu, każdy taki incydent starałem się przeoczyć, instynktownie odrzucić od siebie, traktując jako szczegół bez najmniejszego znaczenia.
Ważne było tylko to, co zostało wypowiedziane przez rodziny, przyjaciół, znajomych tych wszystkich, którym nie udało się wylądować na lotnisku w Smoleńsku. Liczyło się wyłącznie 96 po ludzku pięknych życiorysów – prezydenckiej pary, najstarszego na pokładzie tupolewa ostatniego Prezydenta RP na uchodźstwie, najmłodszej ofiary katastrofy, stewardessy, studentki Politechniki Warszawskiej oraz wszystkich pozostałych – niezależnie od politycznych proweniencji, pozycji publicznej czy dorobku zawodowego. Każda postać osobno jednakowo ważna, bo wpisana w bezmiar i bezsens tego już na trwale odnotowanego w polskich dziejach dramatu.
Spróbuję napisać choć parę zdań o jednym z uczestników tego tragicznego zdarzenia. Opowiem o kimś, kogo miałem zaszczyt poznać osobiście, kogo zawsze darzyłem wielkim szacunkiem i niekłamanym podziwem.
Wspominając sylwetkę jednego tylko człowieka z długiej, wstrząsającej znakomitymi nazwiskami listy smoleńskich ofiar, muszę silnie podkreślić, iż ani przez moment nie zapomniałem o wszystkich pozostałych pasażerach roztrzaskanego samolotu. Wielu z nich znałem – oczywiście na bardzo zróżnicowanym poziomie – od przysłowiowego uścisku dłoni, grzecznościowego „dzień dobry”, po wspólnie przegadane wieczory i odbywane razem podróże. Do MACIEJA PŁAŻYŃSKIEGO miałem jednak stosunek szczególny...
Być może wynikało to z ważnej (ale tylko dla mnie) ciekawostki, iż mieliśmy tę samą datę urodzenia – dzień, miesiąc, rok. A może dlatego, że pochodził on z niewielkiej, zapomnianej przez Boga i ludzi miejscowości – podpasłęckich Młynar i zawsze chętnie odwoływał się do swych warmińsko-mazurskich korzeni…
Po raz pierwszy usłyszałem o Płażyńskim na początku lat 90. To wówczas, na Wybrzeżu, zaczęła obrastać coraz większą legendą charyzmatyczna postać młodego wojewody gdańskiego, który wsławiał się niezwykle pryncypialnym, skutecznym i przejrzystym stylem zarządzania ziemią pomorską. Było to tak przekonujące, że od roku 1993, po zmianie ekipy rządzącej w Polsce, Maciej Płażyński pozostawał na swym stanowisku jeszcze przez trzy lata. Nie miało to wówczas precedensu i już nigdy w wolnej Polsce się nie powtórzyło.
Jesienią 1997 roku odbyły się zwycięskie dla Akcji Wyborczej Solidarność wybory parlamentarne. Powstała koalicja AWS – Unia Wolności. Premierem rządu został Jerzy Buzek, a marszałkiem Sejmu… Maciej Płażyński. Wybór marszałka był moim pierwszym personalnym głosowaniem w sejmowym gmachu. Debiutowałem w poselskiej ławie i byłem tym faktem bardzo przejęty. Kiedy biliśmy na stojąco brawo nowo wybranemu marszałkowi, zajmujący obok mnie miejsce poseł szepnął mi do ucha: „Tak oto rozpoczyna się ogólnopolska kariera regionalnego polityka”.
W roli drugiej osoby w państwie spisywał się Płażyński znakomicie. Najbardziej fascynowały go kontakty z Polonią rozsianą po całym świecie. Pełniąc funkcję marszałka, wiele podróżował i wszędzie, gdzie przebywał, szukał poloników. W trakcie dwóch takich wyjazdów miałem okazję poznać go bardzo blisko. Razem spędziliśmy bardzo intensywnie dwa dni w Estonii i kolejne dwa na Łotwie. Ta druga wizyta, odbyta w wyjątkowo mroźny styczniowy czas w Rydze, a szczególnie w Daugavpilis, głęboko zapadła mi w pamięci.
Dzisiejszy Daugavpilis to dawny Dźwińsk – miasto mające swe ważne miejsce w naszej historii, pamiętające czasy króla Stefana Batorego, w których odbywało się masowe zasiedlanie przez Polaków tej części dawnych Inflant. Nasi rodacy przetrwali tam do dzisiaj, tworząc wielotysięczną, dobrze zorganizowaną diasporę. Dlatego w programie wizyty mieliśmy m.in. pobyt w polskiej szkole podstawowej w Daugavpilis i później w siedzibie tamtejszego Związku Polaków.
Nigdy wcześniej nie przeżywałem takich wzruszeń. To tam zrozumiałem, czym może być pozbawiony zadęcia i pustki patriotyzm przepełniony nostalgiczną miłością do ojczyzny. Wszystkim przybyszom z Polski obficie wilgotniały oczy w trakcie artystycznych występów dzieci przebranych w ludowe, z różnych polskich regionów pochodzące, stroje. W wykonaniu nie za dużych uczniów nasze narodowe pieśni, deklamowana poezja Słowackiego i Mickiewicza brzmiały zupełnie inaczej, niż byłyby usłyszane w Warszawie, Gdańsku czy Iławie…
Na zakończenie szkolnego spektaklu, na zaimprowizowaną scenę wyszedł marszałek Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej i przemówił do stłoczonych w trochę przyciasnej gimnastycznej sali łotewskich Polaków. Płażyński zawsze był twardym, rzeczowym facetem, ale na tyle zdążyłem go poznać, iż widziałem, z jakim trudem ukrywa silne emocje. Wygłosił piękne przemówienie, bo wypowiedziane prostym dla ludzi językiem. Nawiązywał do polskich akcentów w dziejach Łotwy, opowiadał o wspólnocie europejskiej, do której wspólnie zmierzamy, z dumą podkreślał modernizację Polski i z niebywałym wdziękiem kłaniał się polonijnemu środowisku znad Dźwiny. Jego wystąpienie skwitował huragan braw i pełne aprobaty okrzyki. Ze wszystkich zgromadzonych tam gardeł spontanicznie gruchnął pod sufit Mazurek Dąbrowskiego. W tamtej chwili czułem się bardzo wyróżniony, że jestem oficjalnym członkiem delegacji marszałka.
Tego samego dnia wieczorem zobaczyłem Macieja Płażyńskiego w zupełnie innym wydaniu. Tym razem musiał, na otwartym spotkaniu, zmagać się twarzą w twarz z działaczami polonijnymi. Było bardzo ciężko, bo z wypowiedzi zamieszkujących Łotwę Polaków przebijał żal do macierzystego kraju, poczucie odrzucenia i zapomnienia. Wtedy doceniłem polityczny talent naszego marszałka. Nikogo nie zwodził świetlanymi perspektywami, ale i nie pozbawiał nadziei. Mówił o projekcie Karty Polaka, o naszych wewnętrznych problemach, które nie pozwalają nam na zbyt wiele gestów czynionych na rzecz Polonii. Słuchano go z uwagą i z każdym wypowiedzianym zdaniem z narastającą życzliwością. A ja po raz drugi w tym samym dniu poczułem się pełen zaszczytu, że przebywam w towarzystwie tak niezwykłego człowieka.
W 2001 roku dla mnie pobyt w Sejmie dobiegł końca. Do parlamentu wróciłem po sześciu latach. W tym czasie Maciej Płażyński przeszedł cały ciąg politycznych zawirowań. Nie czas i miejsce, by o nich pisać. Z okresu marszałkowskiego urzędowania pozostała mu pasja działania na rzecz środowisk polonijnych. Został prezesem stowarzyszenia „Wspólnota Polska” zajmującego się łącznością z Polakami zamieszkującymi niemal każdy zakątek naszej planety. Właśnie z tego powodu, kiedy ponownie zostałem posłem, miałem okazję kilkakrotnie z nim rozmawiać.
Ostatni raz spotkaliśmy się w dniu 8 kwietnia 2010 roku. Ponieważ był przewodniczącym polsko-chilijskiej grupy parlamentarnej, poprosiłem go o pomoc w najważniejszych polskich instytucjach w działaniu na rzecz odbudowy zabytkowego uniwersytetu w Santiago de Chile, który legł w gruzach po mającym miejsce kilka dni wcześniej trzęsieniu ziemi w tamtym rejonie świata. Doszczętnie zniszczona najstarsza chilijska uczelnia nosi imię Ignacego Domeyki – wybitnego Polaka, wielce zasłużonego dla nauki i gospodarki Chile. Płażyński bardzo zainteresował się tym tematem i umówiliśmy się na kolejne posiedzenie Sejmu po 20 kwietnia 2010 r.
W dwa dni później, w sobotę rano, przeczytałem na pasku przesuwającym się w dolnej części ekranu telewizora jego nazwisko. Wszystko stało się przerażająco jasne. Zamiast za kilkanaście dni serdecznie uścisnąć jego dłoń w Warszawie, pojechałem nad morze na pogrzeb. Pochowano go z wielką godnością. Po podniosłych uroczystościach w gdańskim kościele dotknąłem zimnej, granitowej powierzchni krypty. Tylko tyle mogłem wówczas zrobić.
Do dziś głęboko tkwi we mnie świadomość, że wraz z wieloma innymi wspaniałymi ludźmi zginął w katastrofie smoleńskiej dawny chłopak z Młynar, który w swoim życiu osiągnął już tak wiele, a świat ciągle stał przed nim szeroko otwarty...
ADAM ŻYLIŃSKI
Śp. Maciej Płażyński (10 II 1958 – 10 IV 2010)
Styczeń 1999 r. prezydent Łotwy
Guntis Ulmanis (po lewej) i Marszałek Sejmu RP
Maciej Płażyński (z prawej) odpowiadają
na pytania dziennikarzy
Pamięci ofiarom spod Smoleńska
WYŁOM
Razem – szliśmy w tym szeregu
Słońce przyświecało wszystkim
Ktoś się odchylił i w „biegu”
Upadł – Jego „pułap” był niski
Pozostał tam i się „odwrócił”,
a bywał takim dobrym kolegą –
Tak bardzo bliskich zasmucił
Nas mniej – jest o niejednego.
Gdy odchodzą niespodziewanie
Nie mówiąc nam do widzenia –
Najbliżsi w żalu serc łkanie
My idziemy – do zobaczenia?!
„Biała Dama” scenariusz pisze
Misji spełnionej każdemu z nas
Czy zapewni spokój oraz ciszę?
Niewiadoma jest – właściwy czas?!
22.04.2010
Julian Tęcza